Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przemek ma siłę, by walczyć z chorobą dzięki Sylwii i Oli

Halina Gajda
Halina Gajda
Sylwia i Przemek Wszołkowie, strażackie małżeństwo z Moszczenicy miłością i oddaniem walczą z ciężką chorobą
Sylwia i Przemek Wszołkowie, strażackie małżeństwo z Moszczenicy miłością i oddaniem walczą z ciężką chorobą archiwum rodzinne
30-latek ma chłoniaka. Gdy jego córka przychodziła na świat, on czekał na kolejną dawkę chemii. Oleńka, 1100 gramów miłości, jest dla swojego taty iskierką nadziei na szczęśliwe wspólne chwile.

Przemek i Sylwia, strażackie małżeństwo z Moszczenicy. W sierpniu 2015 roku połowa druhów z powiatu bawiła się na ich weselu. Wiwatowali za szczęście młodej pary, gromadkę dzieci, worek pieniędzy, raj na ziemi. Komu jak komu, ale im się to przecież należy. Co z tego, że życie doświadcza, ale tak pomylić by się nie mogło. Bo oni to takie koło ratunkowe i telefon do przyjaciela w jednym. Rok później Przemek słyszy: ma pan guza na żołądku.

Sześć trudnych stopni do zdrowia

Zaczęło się od zgagi. Takiej jak w reklamie. Nie dawała się niczym pokonać. Lekarz, wiedziony trochę szóstym zmysłem dał skierowanie na szczegółowe badania. Potem kolejne. Robili wycinki, próbki, pobrania tkanek. W końcu ta cholerna diagnoza.

- Był wrzesień. Lekarz pocieszał mnie, że do grudnia się uporają się z nieproszonym gościem. Tego się trzymałem - opowiada Przemek.

Grudzień minął, a guz wciąż w nim tkwił. W końcu w Krakowie medycy wyłożyli karty na stół: agresywna forma nowotworu, który każdego dnia rośnie o sto procent. Leczenie? Drogi panie cztery może nawet sześć cykli silnej chemioterapii. W izolatce. Potem się zobaczy, może nawet konieczna będzie resekcja żołądka - słyszał w odpowiedzi.

Wyznaczyli mu termin zgłoszenia na szpitalny oddział.

- Zdążyłem jeszcze załatwić doroczne podsumowania w kilku jednostkach OSP, przekazać formalności związane z moją w Moszczenicy - opowiada. - Cztery dni przed wyjazdem do Krakowa byłem na akcji ratowniczej. W końcu nowotwór nie zwalnia ze strażackiego przyrzeczenia - dodaje trochę z przekorą.

Pierwsza chemia. Worek z płynem-lekiem, który sączył mu się do żyły w szyi, nie wyglądał szczególnie złowrogo. Zaczęło się kilka godzin później. Bóle nie do opisania, fizjologia, nad którą nie sposób zapanować. Młody mężczyzna, który jeszcze kilka dni wcześniej walczył o czyjeś inne życie i dorobek, leżał na łóżku. Bezradny i bezwładny. I nic nie mógł z tym zrobić. Nie mógł też zrozumieć.

- Płakałem, przeklinałem, złorzeczyłem, modliłem się. Wszystko razem. Na zmianę. Przerażony własną niemocą - opowiada.

Skutkiem ubocznym podanych leków było owrzodzenie usta, w ogóle całego przełyku. Ślina była jak ocet, wypowiedziane słowo jak granat rozrywający język. Decyzja lekarzy: osiemdziesiąt godzin morfiny, dożylnie. Dopiero wtedy ból dał się ujarzmić.

Maleńka radość w szpitalnej sali

Jak każde młode małżeństwo chcieli mieć dzieci. Przemek, brat łata. Im większy rozgardiasz wokół niego, tym lepiej. Sylwia, pracowała z maluchami. Duża rodzina była marzeniem. Pierwszą diagnozę, tę o guzie, przyjęli dzielnie. Wiedzieli, że Przemka czeka pobyt w szpitalu, ale przecież miało być w miarę spokojne. Tak się jakoś poskładało, że Sylwia zaszła w ciążę. Radości nie było końca.

- I jak tu nie wierzyć w Opatrzność - mówi dzisiaj. - Gdybym we wrześniu wiedział, że to bardzo złośliwy nowotwór, zaczęłoby się leczenie. Sylwia nie zaszłaby w ciążę - dodaje niemal szeptem. Dobre anioły czuwały. Po badaniach okazało się, że nowotwór nie namnożył się tak, jak przewidywali hematolodzy. W ogóle nie urósł! Radość nie trwała jednak długo. Kobiecie zaczęły dokuczać nerki. Niepokojąco rósł poziom białka we krwi, skakało ciśnienie, wątroba też pracowała z coraz większym trudem. Skończyło się na tym, że wylądowała w szpitalu.

- Ja w izolatce, ona trzysta metrów dalej ode mnie, na oddziale patologii ciąży. W tym samym mieście, na tej samej ulicy tego samego szpitala - wspomina. - Wyłem z rozpaczy, że nie mogę być przy niej - przyznaje szczerze.

Sylwia, wzmocniona kroplówkami, zabiegami, mocą witamin, mogła na kilka dni wyjść do domu.

- Przed wyjazdem stała pod oknem pokoju, w którym leżałem. Widziałem ją, ale nie mogłem nawet wyciągnąć ręki. Mogłem tylko do niej zadzwonić - opowiada.

Do szpitala wracała kilkakrotnie. I znowu jego telefony. Jak się czujesz? Spoko. Zjadłaś obiad? Spoko! Co z badaniami? Spoko! To jedno słowo, przez 37 dni ostatniego pobytu, powtarzała jak mantrę, życzenie, może nawet modlitwę. Przecież nie mogło być inaczej.

Ojcowska wizyta od drzwi do drzwi

Kolejna chemia. Wskaźnik odporności, który normalnie wynosi od 1,8 do 8,5, u niego wskazywał 0,11. Poza lekarzem i uprawnionym personelem, nie wchodził do niego nikt. A i ci musieli przejść dezynfekcję w specjalnej śluzie. Sylwia cały czas boryka się ciśnieniem i nerkami. Lekarze coraz częściej przebąkiwali, że trzeba będzie zrobić cesarskie cięcie. Ale dziecko jest malutkie. Trzeba czekać, jak długo tylko będzie można, ale na pewno nie do naturalnego porodu.

- Któregoś dnia pobytu, późno wieczorem, Sylwia dzwoni do mnie. Z trudem hamuje płacz. Mówi mi, że będzie cięcie, że ciśnienie skacze - opowiada. Alarm zostaje ostatecznie odwołany, ale taka sytuacja powtarza się jeszcze kilkakrotnie. Oboje są już wyczerpani, nerwy nie poprawiają niczego. Tymczasem zapada decyzja, o wdrożeniu u Przemka kolejnej chemioterapii. Ma ją dostać w środę. Wlew ma rozpocząć się wczesnym popołudniem. Potrwa kilkanaście godzin przez które praktycznie nie może ruszyć się z łóżka.

Dzwoni Sylwia, że następnego dnia, w czwartek rano, będzie rozwiązanie ciąży. Dzieciątko już sobie poradzi, a badania dają coraz gorsze wyniki. Mężczyzna niemal szaleje.

- Przychodzi do mnie lekarka. Mówi, że apteka coś zawaliła i chemia nie dotrze na wyznaczony czas. Myślę sobie: dzięki ci Boże - wspomina ciągle.

W dniu rozwiązania Sylwii, dzwoni do niego kolega. Jest w Krakowie. Ma samochód.

- Poprosiłem, żeby przyszła do mnie lekarka. Bez ogródek powiedziałem jej, że moja żona rodzi, że jest te trzysta metrów dalej, że muszę do niej iść, że tam jest moja córka - mówi jednym tchem. - Kolega zabierze mnie sprzed drzwi izolatki, autem zawiedzie pod drzwi sali żony - dodaje.

Zgodziła się. - Zobaczyłem Oleńkę. Leżała w inkubatorze. Miała 36 centymetrów, ważyła 1100 gramów. I była najpiękniejszym dzieckiem na całym świecie - opowiada z przejęciem. - Pogłaskałem ją po główce - mówi.

Miłość najlepszym lekarstwem

Głos Przemka w słuchawce jest nadzwyczaj mocny. I radosny. Jeśli ktoś nie zna jego historii, nie zorientuje się, że w szpitalnej izolatce spędził sześćdziesiąt dni.

- Teraz jestem w domu! Dali mi przepustkę na Wielkanoc - mówi.

Po świętach wraca do szpitala, ale ma nadzieję, że w połowie maja wróci do domu. Już na stałe.

- Z Sylwią i Oleńką - niemal krzyczy do słuchawki.

Zamiast mu gratulować, beczę z telefonem przy uchu. On nawet nie zwraca uwagi na ciszę, która na chwilę zalega. Oleńkę zna w zasadzie tylko ze zdjęć, które przesyła mu Sylwia. Nie może jej dotknąć ani przytulić.

- Jeszcze tylko te parę tygodni i obie będą całe moje - cieszy się. - Tak czekam na te wszystkie nieprzespane noce z powodu ząbkowania czy kolek - wzdycha tęsknie.

Dziewczynka leży wprawdzie w inkubatorze, ale z dnia na dzień jest coraz silniejsza. Na zdjęciach widać nawet, że już się uśmiecha. Waży już półtora kilograma! Stan Sylwii też jest coraz lepszy. Organizm się odbudowuje.

- Jestem szczęśliwy, że mam je obie. Całe. I takie silne - mówi wzruszony.

Strażacka przyjaźń na dobre i złe

Przemek jest po kolejnym cyklu chemioterapii. Na ostatniej prostej do zdrowia. Lekarz, który prowadzi leczenie, na wyniki kolejnych kontrolnych badań patrzy z niedowierzaniem. Niektóre ze wskaźników poprawiają się o… dwa tysiące procent dziennie. Być może konsylium zdecyduje, by mimo wszystko podać wszystkie sześć cykli chemii. Profilaktycznie. Złośliwy drań, który siedział mu na żołądku, podkulił ogon i uciekł. Znikł. Teraz trzeba tylko przypilnować, by nie wrócił.

Ilu ludzi trzyma za nich kciuki, naprawdę trudno zliczyć. Jedni po cichu, w domu, wzdychają na myśl o nich, inni okazują to wprost. Jak choćby strażacy podczas dorocznego balu, którzy specjalnie dla Sylwii i Przemka przygotowali wielki baner z hasłem wypisanym tłustym drukiem „Przemek, jesteśmy z Tobą”. Oczywiście zbiorowego zdjęcia nie omieszkali mu nie wysłać.

- Każdego dnia dziękuję Bogu za tych wszystkich dobrych ludzi, których postawił na mojej drodze - mówi cicho.

I jeszcze: ojcostwo i prawdziwa miłość są skuteczniejsze niż wszystkie medykamenty razem wzięte.

WIDEO: Pierwsza pomoc. Kiedy i jak używać defibrylatora?

Autor: Dzień Dobry TVN, x-news

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska