Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To było jak zmartwychwstanie. Bóg dał mi do zrozumienia, że muszę żyć

Katarzyna Gajdosz
„Moje śmierci były po coś”. Stefan Kulig, uznany za zmarłego, ocknął się w kostnicy. Przeszedł przesłuchania na gestapo, piekło obozu zagłady, tortury oprawców z UB. Po wypadku lekarz wypisywał już akt jego zgonu. Ale sądeczanin Stefan Kulig przeżył. By dać świadectwo.

Po raz pierwszy zajrzał śmierci w oczy, gdy miał 16 lat i trafił w ręce gestapo za działalność konspiracyjną. Przeżył piekło obozu zagłady, a po II wojnie światowej komunistyczne więzienie. - Może Bóg uznał, że jako świadek tamtych dni nie mogę tak sobie łatwo odejść do Niego w wyniku błahego wypadku drogowego - opowiada Stefan Kulig, którego lekarz pogotowia uznał za martwego i kazał przetransportować do kostnicy.

- Mąż może mówić o prawdziwym cudzie życia - twierdzi pani Henryka. - Nic go nie dobije. Nawet z trumny wyszedłby cało - żartuje i zawiesza głos. Po chwili zadumy 90-letni Stefan Kulig stwierdza z pewnością w głosie: - Bóg miał w tym swój plan.

Obóz śmierci
Kiedy wybuchła wojna, miał 13 lat. Tego dnia nie dotarł do szkoły. Widział, jak na teren Rytra, gdzie mieszkał, wkraczają Niemcy.

- Czułem, że przyszli odebrać mi coś cennego - opowiada Kulig, który miłość do ojczyzny wyniósł z rodzinnego domu. Ale i szkoła miała swój udział w kształtowaniu patriotycznych postaw. Należał do ZHP. W 1939 r. młody chłopiec wstąpił do Związku Walki Zbrojnej, a później Armii Krajowej. Jako „Gorol” przeprowadzał na Słowację przez szlak kurierski polskich oficerów. Był również kolporterem prasy konspiracyjnej.

- Do domu nie przychodziłem. Chowałem się na noc po bacówkach, strychach sąsiadów. Ale w Wigilię to ciągnie do rodziny - mówi pan Stefan, wspominając dzień aresztowania. - Ktoś musiał mnie wydać. Niemcy przyszli nad ranem w Boże Narodzenie i zabrali mnie na gestapo w Nowym Sączu. To było już w 1942 roku - opowiada. Torturowany, z lufą pistoletu przy skroniach, nie zdradził swoich. Płakał, tłumacząc się jak dziecko, że uciekł z domu i chował się po lasach, bo ojciec go bił. - Wtedy po raz pierwszy zajrzałem śmierci w oczy - mówi pan Stefan. Później wielokrotnie wywijał się spod jej kosy.

Trafił do obozu koncentracyjnego Oświęcim-Brzezinka. - Tam każdy dzień mógł być moim ostatnim - wspomina. Ma wrażenie, że ze względu na wiek wiele mu uchodziło. Niemcy potrzebowali młodych rąk do pracy. Uniknął rozstrzelania, nawet gdy został przyłapany na przekazywaniu tajnych listów. - Strasznie wtedy mnie pobito. Później lekarze SS poddali mnie sztucznemu zakażeniu tyfusem plamistym. Ale i z tego jakoś się wylizałem - opowiada.

W 1944 r. wywieziono go do Oranienburga, a następnie do Sachsenhausen. Pod koniec 1944 r. trafił do Barth, gdzie przymusowo pracował w zakładach samolotowych Heinkla. W kwietniu 1945 r. był w Ravensbruck. 3 maja odbiła ich Armia Czerwona. Gdy wrócił do domu, ważył niespełna 40 kilogramów.

Nieludzkie tortury
- Moi „wybawiciele” stali się później oprawcami - mówi Kulig, opowiadając, że po powrocie nie zaprzestał konspiracji. Był wycieńczony, ale włączył się w przygotowywanie podziemia do walki z reżimem stalinowskim. Często był wzywany do Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Sączu i przesłuchiwany jako podejrzany o wrogą działalność przeciwko władzy.

- Bałem się bardziej niż w obozach, że nie przeżyję kolejnej nocy tortur. Bito po nerkach, stopach. Na koniec ciągnięto po ziemi za włosy, do ciemnego, mokrego bunkra pod schodami budynku UB. Tak przez cztery miesiące - opowiada ze łzami w oczach Kulig. - Jak sobie to przypominam, to dla mnie samego jest zdumiewające, skąd we mnie była ta siła. Tylu się przecież złamało... - zastanawia się.

W sierpniu 1948 r. ubecy aresztowali go za przynależność do Polskiej Podziemnej Armii Niepodległościowej. Działał pod pseudonimem „Wicher”. Został skazany na 5 lat więzienia. Karę odsiadywał m.in. pracując po 12 godzin dziennie w kamieniołomach w Strzelcach Opolskich. - Panowały tam nieludzkie warunki. Brakowało wody. Wszędzie pluskwy. Przez dziesięć miesięcy chodziłem w zawszonej bieliźnie, bo nie dawano nic na zmianę - opowiada Kulig.

Przy pracy uległ wypadkowi. Zerwał mięsień barku. - Dzięki temu warunkowo szybciej udało się wyjść w 1952 roku - mówi.

Przebudzenie w kostnicy

W tym samym roku ożenił się z Henryką z domu Skoczeń. Poznali się podczas widzeń w więzieniu. Henryka odwiedzała swojego brata Bolesława, również skazanego za działalność konspiracyjną.

- Znałem ją z opowieści Bolka. Odważyłem się napisać list - opowiada pan Stefan.

- Z grzeczności odpisałam - wspomina pani Henryka. - Oczarowanie, zakochanie? W tamtych czasach o tym się nie myślało. Wyszedł z więzienia i się pobraliśmy. Na dobre i na złe - dodaje.

Stefan rozpoczął pracę w składnicy drewna w Nowym Sączu. Na świecie pojawili się syn i córka. - Było ciężko, ale zwyczajnie. Czułem, że po wszystkim, co przeszedłem, już nic mnie nie może zaskoczyć. Nie bałem się o nic - wspomina pan Stefan, zaraz dodając, że jednak „to zwykłe życie zaskakuje jeszcze bardziej”.

Zdarzył się wypadek
- Stefan pojechał na motorze po śliwy do kolegi. Nie wrócił na noc. Denerwowałam się, ale nie mogłam rano dłużej na niego czekać. Odprowadziłam maluchy do przedszkola i poszłam do pracy - opowiada pani Henryka. Pracowała w sądeckiej przychodni jako pomoc dentystyczna. Tam dowiedziała się o wypadku męża. Jeden z lekarzy na recepcji zaczął opowiadać, z jakim przypadkiem miał do czynienia rano tego dnia.

- Słuchałam o mężczyźnie, który leżał w kostnicy. Lekarz przyszedł wypisać jego akt zgonu. Odsłonił prześcieradło, którym był przykryty denat i nagle mężczyzna się poruszył - opowiada pani Henryka. - Od słowa do słowa wyszło, że to Stefan - wspomina.

- Jechałem na motorze. Na wysokości Zabełcza, tuż przy grocie Matki Bożej z Lourdes, drogą szło trzech podchmielonych mężczyzn. Chciałem ich ominąć. Tyle pamiętam - relacjonuje Kulig. Lekarz, który był na miejscu zdarzenia, uznał, że motocyklista nie żyje. Kazał przysłać po niego auto do transportu zwłok. - To było jak zmartwychwstanie. Po raz kolejny Bóg dał mi do zrozumienia, że muszę żyć. Wtedy jednak nie wiedziałem, dlaczego - mówi pan Stefan.

Historia nas oceni
W latach 80. zapisał się do „Solidarności”. W 1988 r. wyjechał do córki do Australii, gdzie otrzymał azyl polityczny. Później także obywatelstwo. - Mogliśmy z żoną tam zostać, ale mnie ciągnęło do ojczyzny. Już wiedziałem, dlaczego Bóg dał mi tyle czasu - mówi Kulig, który od 15 lat znów mieszka w Nowym Sączu. I pielęgnuje pamięć o „żołnierzach wyklętych”. O działalności niepodległościowej partyzantki opowiada badaczom i pasjonatom historii. Cieszy się, że dożył czasów, w których swobodnie można mówić o powojennej rzeczywistości.

- Wcześniej nie mogłem tego robić. Teraz, sama pani słyszy, trudna ze mną rozmowa. Ale te moje śmierci były właśnie po to, by teraz ludzie poznali prawdę o wojnie i o żołnierzach wyklętych - podkreśla Kulig.

Nie ukrywa jednak zawodu : - Kiedy walczyłem o kraj, wśród Polaków nie było podziałów. Mieliśmy jeden cel, jedną Polskę. Teraz trochę smutno patrzeć na polityczne utarczki, jakie prowadzimy. Historia nas oceni - kończy 90-latek.

Henryka Kulig: - Mąż nawet z trumny wyszedłby cało. Nic go nie dobije. Stefan Kulig: - Bóg miał w tym swój plan

***

Polska Podziemna Armia Niepodległościowa
Formacja partyzantki antykomunistycznej. Utworzono ją uchwałą emigracyjnej Rady Ministrów 18.11.1944 (przed rozwiązaniem AK).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska