MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Surfujący w prasie

Marek Lubaś-Harny
Grzegorz Hajdarowicz uwielbia spędzać czas na desce kitesurfingowej. Ulubiony sport uprawia w Brazylii
Grzegorz Hajdarowicz uwielbia spędzać czas na desce kitesurfingowej. Ulubiony sport uprawia w Brazylii archiwum prywatne
Przygody z prasą miał liczne, choć do tej pory nie odniósł sukcesu w tej branży. Teraz znów jest w grze - jako nowy właściciel "Przekroju" i "Sukcesu".

Mówią, że Grzegorz Hajdarowicz na produkcji filmów czy na czasopismach, które dopiero co kupił, może stracić i nawet tego nie poczuje. Stały dopływ gotówki zapewniają mu inne, bezpieczniejsze biznesy. Nawet gdyby "Przekrój" i "Sukces" padły, on biedy nie zazna. Na żadnym ze swoich filmów jeszcze nie zarobił i wcale nie widać, żeby go to zmartwiło.

- To prawda, co wcale nie znaczy, że tak ma być zawsze - mówi biznesmen. - Pierwsze lata w biznesie filmowym to była nauka. Startowałem z zerową wiedzą, teraz mam dużą. Na "City Island" spodziewam się już zarobić. W przyszłości mam zamiar nie tylko robić na filmach pieniądze, ale i Oscary. Byle nie za szybko, żebym nie stracił motywacji.

To niby są żarty, ale wiele wskazuje, że ambicje Hajdarowicza sięgają wysoko. W środowisku prasowym też rozbudził nadzieje, że na "Przekroju" i "Sukcesie" nie tylko nie straci, ale i odwróci tendencję spadkową, która nęka cały rynek prasy. To prawda, że do tego potrzebne byłyby nowe, niekonwencjonalne pomysły. Jednak właśnie on znany jest z działań niekonwencjonalnych. Czy w przeciwnym razie kupiłby sobie plażę w Brazylii, tylko dlatego, że panują tam wyśmienite warunki do uprawiania kitesurfingu?

- Nie tylko. Wzdłuż brzegu rosną palmy kokosowe. Można więc powiedzieć, że robię w kokosach - uśmiecha się nowy właściciel krakowskiego niegdyś tygodnika.

Brasil, Brasil

Zainteresowanie Hajdarowicza Brazylią wcale nie ogranicza się do plaży i pływania na desce z latawcem. Kupił w tym egzotycznym dla nas kraju prawie 3000 hektarów ziemi. Planuje dokupić dalszych 30000 i uprawiać drzewa oleiste na biopaliwa.

- Dlaczego inwestuję w Brazylii? Bo nie myślę tylko o tym, co jest, ale i co będzie. A za 15 lat Brazylia będzie w pierwszej szóstce najbardziej rozwiniętych krajów świata. Poza tym, bardzo mi się tam podoba - tłumaczy.

Kiedy mówię, że przecież Rio de Janeiro to bardzo niebezpieczne miasto, gdzie policja toczy na ulicach regularne wojny z gangami, Grzegorz Hajdarowicz tylko się śmieje:
- Tego samego się nasłuchałem o Kolumbii. Gdy przyjechałem do Bogoty, sądziłem, że nie będę mógł wystawić nosa z hotelu. Patrzę, a tu cisza, spokój. Pytam taksówkarza, gdzie ta wojna. A on: "Panie, wojna to 1200 kilometrów na południe". Objechałem pół Kolumbii i nic złego mnie nie spotkało. Brazylię także zwiedziłem sam, nie samochodem pancernym, tylko zwykłym, i nikt mnie nawet nie potrącił. Mało tego, kiedy zgubiłem zegarek, chłopak, który go znalazł, dogonił mnie i oddał.

Dodajmy, że mógł tak swobodnie poruszać się po Brazylii, bo nauczył się portugalskiego. - Ta Brazylia nie wzięła mi się z kapusty - zapewnia biznesmen. - Ameryką Łacińską interesowałem się już na studiach politologicznych, a moja żona jest iberystką.

Dziennikarstwo też nie wzięło się Hajdarowiczowi z kapusty. Na początku lat 90. zaczynał w krakowskim dzienniku "Depesza". - Jeszcze wcześniej - prostuje. - Dokładnie 14 grudnia 1981 roku zredagowałem pierwszą ulotkę. Oczywiście, nawoływała do czynnego oporu przeciw Wojciechowi Jaruzelskiemu i natychmiastowego obalenia komunizmu. Potem wydawałem podziemne pismo KPN "Honor i Ojczyzna", w końcu dodatek do półlegalnej już "Opinii". Nauczyłem się nie tylko pisania i redagowania, ale także w pewnym stopniu zarządzania biznesem prasowym, bo przecież podziemnej bibuły też nie dało się wydawać bez pieniędzy i organizacji.

Potem miał jeszcze epizod dziennikarski w Ameryce.
- Tak, to była inicjatywa paru znajomych, którzy zebrali trochę pieniędzy i mieli pomysł na niezależne pismo w Nowym Jorku. Nazwali je "Polska Gazeta". Spytali, czybym go nie poprowadził, uprzedzając, że nie mają forsy na płacenie. Rano więc zasuwałem w supermarkecie, po południu w barze, a w domu robiłem gazetę.

"Przekrój" po raz pierwszy

Kiedy wrócił do Polski, tu akurat też podejmowano próby tworzenia niezależnych gazet. Jedną z nich była właśnie krakowska "Depesza", dziś zapomniana efemeryda. Próba jej ratowania przy pomocy Hajdarowicza się jednak nie powiodła.

- Nie miałem szans - mówi biznesmen.
- Ledwo wszedłem do redakcji, dotychczasowi redaktorzy się obrazili. Powiedzieli: "Jak tak, to radź sobie sam".
I po prostu wyszli. Przez kilka dni robiliśmy gazetę we trzech, z dwoma kolegami. A trzeba pamiętać, że wtedy nie było komputerów. Drukowało się w ołowiu, skład był robiony na linotypach, łamanie kolumn w kasztach. Wpadałem do domu tylko wziąć prysznic i z powrotem. Dopiero w weekend dobrałem sobie jakichś ludzi. Ale wkrótce i tak odszedłem z "Depeszy", bo zrozumiałem, że to droga donikąd.

Wybrał więc inną drogę, która po kilku latach doprowadziła go do dużego majątku. Jednak jakaś część jego natury nadal ciągnęła go w stronę dziennikarstwa. W latach 90. wydawał w 400 tysiącach egzemplarzy miesięcznik "Twoje Zdrowie", rozdawany bezpłatnie w aptekach. Resentymenty rodzinne kazały mu też wesprzeć ukazującą się na Litwie z inicjatywy Czesława Okińczyca "Gazetę Wileńską". Przez pewien czas był właścicielem 40 procent udziałów w tym piśmie mniejszości polskiej.

No i wreszcie nastąpił pierwszy epizod z "Przekrojem". W roku 1999 odkupił pakiet udziałów od norweskiego koncernu Orkla, ówczesnego współwłaściciela tygodnika. Zaprotestował jednak drugi współwłaściciel, czyli spółdzielnia dziennikarska.

- Chciałem dobrze - zapewnia Hajdarowicz. - Zresztą to oni mnie wymyślili i poprosili, żebym kupił udziały Orkli. Dopiero potem zmienili zdanie. Miałem 34 lata, byłem naładowany energią, pełen pomysłów, jak robić pismo. Nie kryłem przed nimi, że będą konieczne zmiany. Wtedy się przestraszyli i pojechali z pielgrzymką do Kielc, do Michała Sołowowa. Oprotestowali moją ofertę dzień po terminie, więc gdybym się uparł, w sądzie bym wygrał. Ale jaki miałoby to sens? Miałbym wchodzić do redakcji siłą, z ochroniarzami? Odpuściłem.
Teraz, po 10 latach, spróbował znowu, choć mówią, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.
- To nie jest ta sama rzeka. Mojżesz już przeprowadził swój lud przez pustynię - odpowiada też metaforą. - Z tamtej ekipy nie ma nikogo. Sami się załatwili, a ja bym jakiś link do Krakowa na pewno utrzymał.

"Przekrój" - reaktywacja

To jednak raczej nie znaczy, że mogą się spełnić marzenia tych, którzy chętnie widzieliby "Przekrój" z powrotem w Krakowie. Jeśli ktoś miał w ogóle takie złudzenia, powinien je stracić, kiedy Hajdarowicz dokupił "Sukces" i stworzył dla obu tytułów wspólne wydawnictwo.

- Mam w redakcji "Przekroju" w Warszawie czterdzieści parę osób i nie będę ich wyrzucał. Tworzenie zespołu od nowa w Krakowie byłoby bez sensu - rozwiewa wątpliwości.

Możliwe jednak, że z biegiem czasu powstanie w Krakowie przedstawicielstwo byłego krakowskiego tygodnika. Nowy właściciel już zaprosił do współpracy nowych autorów o krakowskich korzeniach: Katarzynę Janowską, Bogdana Rymanowskiego czy znanego po obu stronach oceanu malarza i grafika Daniela Horowitza. Niechętni Hajdarowiczowi zapowiadają, że będzie sterował pismem z tylnego siedzenia. Zwłaszcza po tym, jak osobiście napisał do jednego z numerów komentarz.

- Przecież właśnie w tym komentarzu napisałem wyraźnie, że nie będę nadredaktorem - ripostuje nowy właściciel "Przekroju". - Nie mam też zamiaru cenzurować pisma, bo mi się na przykład poglądy wyrażone w jakimś tekście nie spodobają. Poszedł już bardzo kontrowersyjny tekst o mammografii, pod którym bym się nie podpisał. Moim poglądom on nie odpowiadał. Ale to jest głos w dyskusji. Ludzie mają prawo go poznać. Z kolei ja mam chyba prawo od czasu do czasu coś napisać do własnego tygodnika, na zasadach równości z innymi tekstami?

Nie ulega wątpliwości, że i tym razem, jeśli sprzedaż ma rzeczywiście wzrosnąć, w "Przekroju" bez dużych zmian się nie obejdzie.

- Oczywiście, strategię musimy mieć wspólną - mówi Grzegorz Hajdarowicz. - Gdybyśmy się pod tym względem nie zgadzali, ktoś by musiał odejść. To jednak wcale nie znaczy, że trzeba od razu wymieniać zespół. Dogadaliśmy się, że oni od dawna chcieli robić właśnie takie pismo, jakie i mnie się marzy, tylko Edipresse nie chciało. Muszę dać im wolną rękę, choćbym nie chciał. Owszem, posiedziałem na kolegium, była to duża frajda, ale przecież nie mam czasu, żeby to robić co tydzień.

Ten czas potrzebny jest nie tylko na doglądanie pozostałych biznesów. Grzegorz Hajdarowicz, choć ma wygląd luzaka i sam chętnie taki wizerunek kreuje, plany stara się wykonywać. A ma taki plan, żeby w tym roku 60 dni spędzić na desce kitesurfingowej i snowboardowej. W Brazylii dużo surfował, ale jeszcze mu kilkunastu dni brakuje. Wybiera się więc tym razem w wysokie i mroźne góry na pograniczu Kanady i Alaski, gdzie będzie się ślizgał na desce śnieżnej.

- Sporty ekstremalne pozwalają się najlepiej zresetować - twierdzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska