MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Sebastian Riedel: Wszyscy mówią, że syn Ryśka z Dżemu musi dać czadu! Dlatego się staram

Redakcja
Marzena Bugala
Przy okazji wydania nowej płyty grupy Cree, „Heartbreaker”, jej wokalista Sebastian Riedel opowiada nam o dolach i niedolach rockowego muzyka we współczesnej Polsce. I ostro atakuje liczne telewizyjne talent shows, które jego zdaniem są dla ludzi „mających wodę zamiast mózgu”

Macie za sobą ponad 20 lat działalności. Kiedy był najlepszy czas na granie rocka?
Zakładaliśmy zespół na początku lat 90. I to dla nas jest złoty okres polskiego rocka. Nie było internetu, ludzie nie siedzieli przed komputerami, więc tłumy ludzi chodziły na koncerty.

W międzyczasie pojawiło się wiele nowych gatunków muzycznych - od techno do rapu - które odciągają młodych ludzi od rocka. Odczuwacie to na własnej skórze?
Oczywiście. Tak naprawdę Polska uwielbia przede wszystkim disco-polo. Moim zdaniem uwarunkowane jest to tym, że w naszym kraju jest zaledwie kilka dużych miast, a reszta to wsie (śmiech). Tam się nie słuchało i jeszcze długo nie będzie się słuchać rocka. Dlatego nie jest nam łatwo.

Rock ma już ponad 60 lat. Czy da się jeszcze powiedzieć w tym gatunku coś nowego ?
Chyba nie chodzi o to, żeby mówić coś nowego. Rock można już zaliczyć do klasyki. Nam jednak jego granie sprawia ogromną przyjemność.

Kiedyś słuchaczami bluesa i rocka byli przede wszystkim hipisi. Przychodzą jeszcze tacy na Wasze koncerty?
Sam jestem hipisem (śmiech). Mamy też fankę - panią Anię - która pamięta jeszcze czasy mojego ojca. Jeździła na koncerty Dżemu, Krzaku i Kasy Chorych po całej Polsce. Kiedy mój ojciec umarł - przestała słuchać muzyki. Dopiero po kilku latach ktoś podrzucił jej nasze nagrania. I jak sama mówi - poczuła, jakby się na nowo narodziła. Dzisiaj jest na prawie każdym naszym koncercie.

Kiedyś muzyk rockowy kojarzył się ze słynnym hasłem „Sex & Drugs & Rock’n’Roll”. Dzisiaj wszystkie gwiazdy rocka są nadzwyczaj porządne.
Wielu muzyków chciałoby zaszaleć, ale się wstydzi. Bo dzisiaj nie ma na to przyzwolenia. Kiedyś wyznacznikiem rockowego trybu życia było to, że jak gwiazda przyjeżdżała do hotelu, to demolowała pokój i wyrzucała telewizor przez okno. A dzisiaj? Niechby ktoś zrobił coś takiego, od razu by go wszyscy zakrzyczeli. Jest ciśnienie w mediach na to, żeby być grzecznym, ładnym i eleganckim.

Myślicie, że pomogło Cree w zaistnieniu to, że jesteś synem słynnego Ryśka Riedla z Dżemu?
Nazwisko było dla mnie na starcie dużym plusem. Ale jeśliby tylko to miało decydować o działalności Cree, za daleko byśmy nie zajechali. Wszystko ma swoje plusy i minusy. Gdy ktoś pierwszy raz przychodzi na nasz koncert, wiedząc, że jestem synem dawnego wokalisty Dżemu, jest wobec Cree bardziej wymagający. Bo wiadomo - syn Ryśka musi dać czadu! Dlatego zawsze mocno się staram. Ojciec jest dla nas dobrym duchem. Dlatego mamy... ciężej niż reszta (śmiech).

Skład zespołu przez dwadzieścia lat zmieniał się, jego trzon pozostaje jednak taki sam. Żeby grać razem taki szmat czasu musicie być przyjaciółmi?
Przyjaciółmi to mało powiedziane. Trzeba być rodziną. Zjeździliśmy już tysiące kilometrów i tysiące godzin w jednym busie. Czasami nie było łatwo. Ale nigdy jeszcze się nie pobiliśmy (śmiech). Być może dzieje się tak dlatego, że nasze rodziny są sobie bardzo bliskie. Weźmy nasze żony - one często się spotykają, robią razem zakupy, przyjaźnią się. Czasem organizujemy wspólne wyjazdy na koncerty czy w plener, żeby odpocząć. Nie jesteśmy więc dla siebie obcymi facetami, którzy przychodzą do roboty na osiem godzin, a potem każdy idzie w swoją stronę.

Ciężko dzisiaj w Polsce utrzymać rodzinę z grania?
Bardzo ciężko (śmiech). Aczkolwiek nie narzekamy, bo to muzyka, nasza pasja. Całe szczęście, że mamy wsparcie w naszych rodzinach, które to rozumieją i nie oczekują od nas cudów. Gorzej mają ci, którzy dopiero zaczynają. Oni mają przesrane. Niby z jednej strony jest łatwiejszy dostęp do sprzętu i do wytwórni. Ale strasznie ciężko dotrzeć do ludzi.

Na czym głównie zarabiacie?
Jeśli chodzi o dochody, to liczą się tylko koncerty. Na świecie jest tak, że zespół wyrusza w trasę, aby sprzedać swoją najnowszą płytę, a w Polsce jest odwrotnie.

Popularne talent shows psują rynek?
One są dla ludzi, którzy mają wodę zamiast mózgu. Oglądają je ci, którzy w ogóle nie myślą. „Przy dwunastu ekranach cześć oddają nowym bogom” - śpiewam na naszej nowej płycie. To właśnie teraz się dzieje. Telewidzowie myślą, że to fajna sprawa, bo ktoś daje szansę utalentowanym amatorom. Tymczasem od środka wygląda to inaczej. Ktoś, kto występuje w takim show, dostaje umowę od wytwórni, że nawet kiedy będzie chciał wjechać na piąte piętro do mieszkania, musi dzwonić do szefa i pytać o zgodę. Wylansowane przez talent shows gwiazdy to właściwie komercyjne produkty. Każdy z nich ma ograniczoną przydatność do spożycia. Dlatego tak szybko pojawiają się i znikają.

Gdybyś dostał propozycję bycia jurorem w takim programie, zgodziłbyś się?
Powiem ci szczerze, że zależy, jaki to byłby program. I jakie honorarium dostałbym za to. Takie są czasy - i cały świat kręci się wokół kasy (śmiech).

Kiedyś nagrywaliście dla małych wytwórni, a teraz dla koncernu Universal. Gdzie jest lepiej?
Lepiej byłoby robić wszystko samemu. Ale wtedy nie dotarlibyśmy do tylu ludzi, co teraz. Dzisiaj, żeby postawić płytę na półce sklepu muzycznego, choćby Empik-u, to nie jest takie hop-siup.

Wasi hipisowscy fani nie mieli do Was pretensji, kiedy Universal wysłał Was na komercyjny festiwal TopTrendy w Sopocie?
Byli zszokowani (śmiech). Spodziewali się, że będziemy małpkami na pasku wytwórni, a tak się nie stało. Festiwal był plastikowy, ale my byliśmy sobą. Być może dzięki temu wygraliśmy!

Czym wyróżnia się nowa płyta - „Heartbreaker” - od poprzednich ?
Wolnością. Nagrywając ten materiał nie zwracaliśmy uwagi na to, co teraz jest modne. Stworzyliśmy długie, dalekie od radiowego formatu utwory, które w większości mają instrumentalny charakter. Dzisiaj już nikt tak nie gra. Jeden utwór trwa nawet jedenaście minut. Kto go puści w radiu? Pewnie nikt - ale co tam. Najważniejsze, że zrobiliśmy dokładnie to, co grało nam w sercach.

Dziś nie są dobre czasy dla rocka. W waszych nowych piosenkach jest jednak dużo optymizmu.
Za dużo już mam narzekania. Jestem szczęśliwy - bo jestem zdrowy. Niedawno byliśmy w szpitalu onkologicznym w Katowicach. Zobaczyliśmy tam siedemnastoletniego chłopaka, który jest w śpiączce. Na życzenie Ewy Błaszczyk, z której fundacją współpracujemy, próbowaliśmy go obudzić naszą muzyką. Nie udało się - ale zainspirowało nas to do stworzenia piosenki „Na dnie twojego serca”. Staramy się pomagać innym. Przekazujemy część dochodów na cele charytatywne.

Wasze dzieciaki pewnie już wykazują zainteresowania muzyczne.
Powiedziałem im niedawno: „Może w tej rodzinie wystarczy muzyków? Przydałby się raczej jakiś lekarz czy nauczyciel”. Tak naprawdę, to chciałbym, aby mogli godnie i szczęśliwie żyć, bez względu na to, co będą robić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska