Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Jacek Dubiel: Widzę przed oczami ludzi, którym nie mogłem pomóc

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Prof. Jacek Dubiel: Medycyna wymaga skromności. Bo nie znamy i nie poznamy wszystkich tajemnic biologii. Nie wiemy,    dlaczego jeden chory wyzdrowieje, a inny nie
Prof. Jacek Dubiel: Medycyna wymaga skromności. Bo nie znamy i nie poznamy wszystkich tajemnic biologii. Nie wiemy, dlaczego jeden chory wyzdrowieje, a inny nie Andrzej Banas / Polska Press
Prof. Jacek Dubiel, kardiolog, nauczyciel akademicki, wieloletni szef II Kliniki Kardiologii Collegium Medicum: Mój ojciec umierał na zawał. Pamiętam swoją bezsilność. A dziś byłoby tak: szybko, koronografia, balon, stent i bez problemu by przeżył. Mógłbym teraz zwrócić się do niego - ojciec, jakbyś zachorował 10 lat później, uratowałbym cię

Panie Profesorze, ile lat pracuje Pan tutaj, w klinice kardiologii?

50.

Ilu pacjentów z zawałami umierało, gdy zaczynał Pan pracę?

Śmiertelność szpitalna zawałów wynosiła wtedy 35 procent.

Ile wynosi dziś?

3,5-4 procent. A więc umiera u nas dziesięć razy mniej pacjentów niż wtedy, gdy zaczynałem. Kardiologia uczyniła przez ten czas niewyobrażalny wprost postęp. Kardiologia w ogóle, ale też kardiologia nasza - polska i krakowska. Jeszcze 20 lat temu patrzyłem na Zachód z podziwem. Nie, inaczej - patrzyłem z żalem. A dziś to lekarze z Zachodu przyjeżdżają kształcić się u nas, wymieniać doświadczenia, gratulują nam. Dla mnie to spełnienie młodzieńczych marzeń.

Dlaczego w kardiologii jesteśmy liderem, a w niektórych specjalizacjach ustępujemy niemal całej Europie?

Sądzę, że postęp w kardiologii po części wyniknął z bezsilności i frustracji. Zawał był najczęstsza przyczyną śmierci. Niemal każdy przeżył taką sytuację w rodzinie. I ta niemoc mobilizowała. Polska kardiologia miała wiele autorytetów. Już 50 lat temu czuć było w naszej specjalizacji powiew postępu zza żelaznej kurtyny. Lata 80. i 90. dały nam już silny impuls, by sprawdzić swoje umiejętności. Można powiedzieć: wypełniliśmy testament swoich nauczycieli.

A jednak w Pana głosie słyszę chyba żal?

Bo widzę przed oczami tysiące ludzi, którym nie mogliśmy przez te lata pomóc. A teraz moglibyśmy ich uratować.

Te wspomnienia z czasem nie bledną?

Jakby popytać starych lekarzy, to oni doskonale pamiętają pacjentów i sytuacje sprzed kilkudziesięciu lat.

Jakie Pan pamięta?

Pamiętam na przykład, jak wiele lat temu na mój dyżur trafił 33-letni mężczyzna po zawale. Przywiozła go żona. Co chwilę następowało u niego zatrzymanie krążenia, więc masowałem go. Od godziny 9 do 12. Na chwilę serce zaczynało bić, on otwierał oczy (i za każdym razem myślałem wtedy, że uda mi się go uratować), ale znów sytuacja się powtarzała. Dostał wszystkie możliwe leki, ale wtedy jeszcze nie było możliwości, żeby założyć elektrody do stymulacji serca. Pamiętam doskonale swoją bezsilność. I oczy jego żony, która stała obok. Widziałem w nich rozpacz. Pamiętam też, jak w 1966 r. trafił do nas chłopak z wadą zastawki.

Dziś po prostu byście mu ją wymienili.

A wtedy byliśmy bezsilni. Wcześniej lekarze próbowali go ratować w Łodzi, wreszcie trafił - już w bardzo ciężkim stanie - do nas. Miał świadomość, że umiera. Przychodziłem do niego co godzinę, pogłaskać, porozmawiać. I wtedy zrozumiałem, że te moje wizyty są jedyną jego odskocznią od umierania. Mimo że on doskonale wiedział, że nie jestem w stanie go wyleczyć. Bycie lekarzem wymaga specjalnego rodzaju wrażliwości.

Wrażliwości w grubym pancerzu?

Wrażliwości połączonej ze świadomością, że nie zawsze możemy pomóc. Że nie ma medycyny, która jest usłana samymi sukcesami. Nie ma lekarza, który by nie miał porażek. A jeśli ktoś wierzy, że może takim lekarzem być, to brakuje mu wyobraźni. Dlatego medycyna wymaga skromności. Bo nie znamy i nie poznamy wszystkich tajemnic biologii. Nie wiemy, dlaczego jeden chory leczony w określony sposób wyzdrowieje, a inny nie. Nie wiemy, czemu niektórym możemy pomóc, a w przypadku innych, choć robimy wszystko, przegrywamy.

Czasem lekarze przegrywają walkę o własne życie. Profesor Andrzej Szczeklik, który przecież też był kardiologiem, zmarł na serce.
Zmarł w swojej klinice, w otoczeniu kolegów i uczniów. I co mu mogła poradzić medycyna? Nic. Nie pomogła też, jak w 1981 r., na kolejny zawał serca, umierał mój ojciec. Na swoje szczęście nie byłem wtedy w klinice; miałem złamaną nogę. Wisiałem tylko na telefonie, rozmawiając ciągle ze współpracownikami. I znów czułem tę niemoc. A teraz byłoby tak: szybko, koronarografia, balon, stent i bez problemu by przeżył. Mógłbym teraz zwrócić się do niego: ojciec, jakbyś zachorował 20 lat później, uratowałbym cię.

Kardiolog, któremu na zawał umiera ojciec. Również ironia losu.

Każda śmierć, z którą lekarz się spotyka, jest przeżyciem. Obok tego nie da się przejść obojętnie. Wierzę, że jednym z filarów wykonywania tego zawodu jest miłość do obiektu swoich działań - a więc do pacjenta. Jak zaczynałem pracę, mówiło się o niepisanej zasadzie pracy lekarza: próbie rodzinnej.

Czyli?

Czyli o tym, by z każdym pacjentem postępować tak, jakby był członkiem naszej rodziny. Zawsze uczulam swoich uczniów: nie stracicie wiele czasu, jeśli po zakończonym dyżurze przejdziecie się po salach ze swoimi pacjentami i zapytacie ich, jak się czują. Dla was to chwila - a dla nich coś niezwykle ważnego. Już Hipokrates mówił, że istotą sukcesu jest pełne zaufanie pacjenta do lekarza. Gdy zaczynałem pracę, relacja pacjenta z lekarzem zawsze opierała się na zaufaniu.

A dziś?

Dziś pacjenci coraz częściej leczą się u „doktora googla”. Poważni naukowcy na konferencjach opowiadają - słucham tego tyleż z zainteresowaniem, co z niepokojem - o możliwościach diagnozowania pacjentów na odległość, przy wykorzystywaniu nowych technologii.

Pacjenci rzadziej ufają lekarzom?

A jak pacjent ma ufać lekarzom, jak spojrzy w internet i znajduje sensacyjne doniesienia o tym, że lekarze zostali zatrzymani? Później takie informacje mogą okazywać się tanią sensacją, ale już się ich nie prostuje.

Jak lekarz w obliczu takiej erozji zaufania powinien się zachowywać?

Spokojnie rozmawiać z pacjentem. Cierpliwie tłumaczyć, że lekarz jest po to, by mu pomóc - a nie zaszkodzić.

Kardiologia inwazyjna, a więc zabiegi wykonywane za pomocą stentów, bez „pełnego” otwierania pacjentów, stały się główną metodą walki z zawałami i innymi problemami kardiologicznymi. Nie rywalizujecie z kardiochirurgami, którzy wykonują operacje na otwartym sercu?
Rywalizujemy, ale nie jest to rywalizacja niezdrowa. To jest współpraca.

Wiem, że dzięki tej metodzie jesteście w stanie pomóc pacjentom, którzy mogliby nie przeżyć operacji na otwartym sercu. Ale dla mnie nie ma w tym takiej magii, którą widziałam obserwując operację na otwartym sercu: jego zatrzymanie, to dłubanie w siedlisku ludzkiej duszy.

My już dawno nie uważamy, że serce jest siedliskiem duszy. Jest mięśniem.

I naprawdę nie widzi Pan, Panie Profesorze, w tym mięśniu magii?

W każdym z nas jest odrobina romantyka. Ale jeśli będziemy myśleć wyłącznie romantycznymi kategoriami, to sercu, które woła o pomoc, nie pomożemy. Owszem, gdy zaczynałem pracę, o sercu mówiło się kwiecistym językiem. Pamiętam wykład przedwojennego profesora, który opowiadał o dławicy piersiowej: „cóż to jest ból dławicowy? To okrzyk serca: tlenu! Tlenu!”. Albo inny cytat: „Tętnica wieńcowa to strumień, który dostarcza krew do łąki. I cóż się stanie w słoneczny dzień, jak strumyk się zatka? Łąka wyschnie - i tą łąką jest serce pozbawione tlenu”. Takie były kiedyś romantyczne opowieści. A dziś mówimy krótko: trzeba otworzyć naczynie.

Szkoda tych romantycznych opowieści.

Pani, jak typowa kobieta, podchodzi do serca romantycznie, traktując je jako symbol emocji i poezji. Kobiety w tak wzniosły sposób traktują serce, dopóki nie trafią do nas z jego chorobą. Bo to nieprawda, że na serce chorują głównie mężczyźni. I o ile śmiertelność osób trafiających do nas jest już bardzo niska, tak musimy popracować nad profilaktyką. Świetne efekty przyniósł program w Finlandii: rząd wprowadził proste zalecenia (propagowanie ruchu, rzucenia palenia, zdrowego odżywiania), dotując przy tym lekką, zdrową żywność. Po 20 latach zachorowalność na chorobę niedokrwienną serca zmalała o 40 procent. Budżet żadnego kraju, nawet najbogatszego, nie jest w stanie w pełni zabezpieczyć potrzeb zdrowotnych swoich obywateli. Trzeba więc stawiać na profilaktykę, tym bardziej że wydłuża się nasze życie. W ciągu ostatnich dwóch dekad Polacy żyją średnio o 20 lat dłużej - średnia długość życia mężczyzn wynosi już 72 lata, a kobiet - 80. I coraz więcej osób w starszym wieku będzie trafiać do nas, kardiologów.

Kiedyś o sercu opowiadało się w sposób wzniosły i romantyczny. Dziś mówimy krótko: trzeba otworzyć naczynie

Na szczęście - będziemy w stanie pomóc im znacznie lepiej niż kiedyś. Pamiętam, jak w 1988 roku kształciłem się u jednego z najwybitniejszych kardiologów inwazyjnych z Francji. Pokazywał mi cewnik z balonem do angioplastyki. Zapytałem go, czy może mi go podarować, bo oni już użyli go podczas operacji - a używali tylko raz. Powiedział, że nie może, ale kiedy zobaczył błysk w moich oczach, podszedł do biurka i wyciągnął dwa nowe cewniki i mi wręczył. Po 25 latach to on przyjechał do nas, do Krakowa. I nadziwić się nie mógł, jaki wykonaliśmy postęp.

Po co Panu był ten zużyty, jednorazowy balon?

Proszę pani, to były czasy, kiedy na cewniku było napisane „jednorazowego użytku”, a my używaliśmy go po trzy, cztery razy. Oczywiście - sterylizując.

Innych sprzętów też wam brakowało?

Pierwszy defibrylator, maszynę do „pobudzania” pracy serca, dostaliśmy w 1972 czy 1973 roku - ponad 10 lat po tym, jak ta metoda była już znana na świecie. Był ogromny, ważył z 50 kilogramów i mieliśmy tylko jeden taki sprzęt na całą klinikę. Jeśli pacjentowi przestawało bić serce na dole, w ambulatorium, musieliśmy tę wielką maszynę sprowadzać przez kilka pięter. I czasem nie zdążyliśmy pacjentom pomóc - od zatrzymania krążenia do trwałych zmian w tkankach mamy na to około pięciu minut. A dziś niewielkie defibrylatory są dostępne w miejscach publicznych, w galeriach, na lotniskach, nawet widziałem w zakrystii w kościele Mariackim.

Gdy zaczynałem pracę, nie mogłem sobie nawet tego wymarzyć. Więc owszem, myśląc o swoich pięćdziesięciu latach pracy, czuję dumę. Ale i smutek, że nie pomogłem wszystkim.

***

Prof. Jacek Dubiel
Urodził się w Krakowie, skończył II Liceum Ogólnokształcące im. Sobieskiego. Pomysł, by iść na medycynę, podsunął mu nauczyciel biologii. Na studiach poznał prof. Leona Tochowicza, jednego z twórców krakowskiej szkoły kardiologii. Po studiach, 50 lat temu, trafił do jego kliniki. Wykładał też w Collegium Medicum i prowadził działalność naukową. Pasjonat teatru.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska