18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pierwszy sekretarz i bodyguard Wisławy Szymborskiej

Magda Huzarska-Szumiec
Andrzej Banaś
O kulisach pracy nie pracy z poetką, osłanianiu jej własną piersią i byciu w pewnym sensie panem Szymborskim - z Michałem Rusinkiem rozmawia Magda Huzarska-Szumiec

Jak to było przez te 15 ostatnich lat? Wstawał Pan rano, jadł śniadanie, brał teczkę i wychodził do pracy?
Ja do dzisiaj mam ogromne problemy, żeby o tym, co robiłem przez te lata, mówić praca. Najważniejsze w tym wszystkim były spotkania z panią Wisławą Szymborską. Praca była przy okazji. Ona robiła wszystko, żeby to nie miało znamion pracy, a tym bardziej pracy biurowej. Kontakty na poziomie administracyjnym były jej czymś bezwzględnie obcym. Mnie z kolei obce były wtedy wszelkie poważniejsze obowiązki, bo właśnie dostałem się na studia doktoranckie i wciąż prowadziłem studencki tryb życia. Przez to byłem trochę odklejony. Funkcja, jaką zostałem zaszczycony, sprawiła, że musiałem się trochę dokleić. A w miarę upływu czasu nasze kontakty się ustabilizowały. Spotykaliśmy się średnio dwa razy w tygodniu. Rytuał był taki, że około godziny 10 albo ja do niej dzwoniłem, albo ona do mnie.

Przyzwoita pora, jak na początek dnia pracy.
Pani Szymborska uznawała taką porę za stosowną, a poza tym twierdziła, że jeśli ktoś do kogoś dzwoni przed 10, to widocznie musiało się coś stać.

Pracowaliście tylko przez telefon?
Nie, ja przychodziłem do niej gdzieś przed 11. Czasami umawialiśmy się też na popołudnie. Szybko się nauczyłem, że jeżeli coś wymagało większej pracy, to lepiej to zrobić przed południem, bo ona wtedy chętniej do tego podchodziła. A jeżeli to były tylko kwestie decyzyjne,to wystarczało popołudnie czy wieczór.

Przychodził Pan do mieszkania Wisławy Szymborskiej, pukał i szefowa stawała w drzwiach…
Nie pukałem, tylko dzwoniłem. Był tajny kod, czyli cztery dzwonki. Miałem też oczywiście klucze, ale gdy wiedziałem, że jest w domu, nie korzystałem z nich. Czasem, szczególnie wieczorem, kiedy oglądała telewizor, nie słyszała dzwonka. Kiedyś z tego powodu postałem sobie pod drzwiami. Bardzo pana przepraszam - powiedziała, kiedy w końcu otworzyła drzwi - ale nic nie słyszałam, bo oglądałam niemy film.

Od czego zaczynaliście pracę nie pracę?
Najczęściej ja przynosiłem korespondencję, która przychodziła w trzy miejsca: do jej mieszkania, e-mailem na mój komputer i do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Pani Szymborska przeglądała listy, rozmawialiśmy o nich.

Chwileczkę, to Pan był cały czas z nią na pan, pani? Przecież Pana szefowa z ludźmi, z którymi się przyjaźniła, szybko przechodziła na ty.
Rzeczywiście, ja należałem do mniejszości, ale w niczym mi to nie przeszkadzało. Przyjaźniliśmy się, ale zachowywaliśmy formułę pewnej administracyjności. Za to pani Szymborska na ty była z moją żoną i dziećmi.

Pana córka Natalia stała się nawet bohaterką jednego z jej wierszy.
Wkład Natalki w literaturę polską jest zdecydowanie większy niż mój.

No to jak było z tym wierszem?
Było tak, że o 10 rano zadzwonił telefon. Mówimy o czasach przedkomórkowych, więc musiał to być telefon stacjonarny. Z tego powodu wstałem od stołu, przy którym siedziałem z dzieckiem. Karmiłem je jakąś zupka czy innym ohydztwem ze słoika. Wtedy jeszcze moja żona uważała, że w każdej sytuacji należy być eleganckim, więc na stole leżał piękny biały obrus, robiony na szydełku. W jego okrągłe dziurki fantastycznie wkładało się małe paluszki. Kiedy stałem przy tym telefonie, usłyszałem tylko jak ów obrus z całą jego zawartością spada na ziemię. Wrzasnąłem więc do słuchawki. Myślałem, że usłyszę coś w rodzaju współczucia, a usłyszałem: "A wie pan co, to całkiem dobry pomysł na wiersz". I rzeczywiście kilka miesięcy później dostałem do przepisania utwór, który szczerze mnie rozbawił. Zresztą ta historia ma kilka puent. Pierwsza jest oczywiście taka, że pojawił się wiersz pt. "Mała dziewczynka ściąga obrus". Druga, że został on wysłany do Zeszytów Literackich i ich szefowa Barbara Toruńczyk napisała do mnie list, który brzmiał mniej więcej tak: "Szanowny Panie, jeśli Pańskie dzieci jeszcze kiedyś coś zniszczą, a pani Wisława Szymborska napisze o tym wiersz i da nam do publikacji, pokrywamy wszystkie straty". A trzecia puenta narodziła się, kiedy wybuchł spór pomiędzy Miłoszem, któremu bardzo się podobał ten utwór, a panią Szymborską. Miłosz dostrzegł w nim problem filozoficzny. Mówił coś o Szestowie. A pani Szymborska odparła na to: "Nie, to nie Szestow, to Natalka". A ostatnią puentą było to, że kiedy na świat przyszedł nasz syn, zeszliśmy na ziemię i przestaliśmy używać szydełkowych obrusów. Przeszliśmy na ceraty.

A propos Miłosza. Kiedyś jego sekretarka, Agnieszka Kosińska opowiadała mi, że pewnego dnia zadzwonił w jej domu telefon. Odebrał go jej mały syn i powiedział: "Mamo, jakiś Miłosz do ciebie dzwoni".
U mnie to się nie zdarzało. Moje dzieci dość dokładnie wiedziały, kto to jest pani Szymborska. Parę razy, kiedy nie miałem z kim ich zostawić, brałem je z sobą do szefowej. Bawiły się tam jakimiś dziwnymi przedmiotami, które ona kolekcjonowała, jakimiś urwanymi rączkami, nóżkami. Kiedyś przyszedłem do niej i od progu zauważyłem, że ma taki dziwny błysk w oku. Zaświeciło mi się czerwone światełko, pomyślałem, że pewnie coś znowu wymyśliła. I miałem rację. Pani Wisława zaczęła mnie ni stąd, ni zowąd wypytywać o dzieci. Mówiła, że dawno ich nie widziała, że pewnie wyrosły...No i w końcu wypaliła: "Panie Michale, a do kogo one są podobne?". Musiałem przyznać, że do Basi, czyli mojej żony. Na co pani Wisława pocieszyła mnie: "A wie pan co? Dobre i to". To jest strzał, po którym człowiek nie jest w stanie się podnieść.

A dzieciom zdarzało się przekląć przy szefowej?
Nie było takich okazji. Ona specjalnie nie interesowała się dziećmi, nie miała do nich macierzyńskiego stosunku. Raczej przyglądała się na odległość. Nie była z tych, którzy siadają z dziećmi na podłodze i bawią się zabawkami.

Zapytałam o przekleństwa, bo swego czasu napisał Pan poradnik dla dzieci "Jak przeklinać?". Jak ona go skomentowała?
Starałem się nie zasypywać jej swoją, za przeproszeniem, twórczością. Przynosiłem jej moje rzeczy tylko wtedy, gdy o to poprosiła. Kiedyś przyniosłem jej dwie książki naraz, co skomentowała tak: "To coś niesamowitego. Pan tak dużo pisze. Do tej pory tak dużo pisali tylko grafomani". Przy tym pani Szymborska miała niesamowity zmysł zabawy literackiej. Kiedy dostrzegła, że coś jest nie tak z rymem czy rytmem w tych moich wierszykach, podpowiadała mi, jak to poprawić. Z kolei przy tych wierszykach, które jej się podobały, stawiała krzyżyki. Ale książką, której pani Wisława tak naprawdę sekundowała, był mój przekład Edwarda Goreya. Ona go wcześniej nie znała. To ja jej pierwszy go pokazałem. Zachwyciła się, bo to było jej poczucie humoru. Pamiętam, że gdy już była na tyle chora, że nie mogła czytać, to prosiła, żeby przynosić jej recenzje tej książki. Ona z taką radością brała je do ręki i głaskała.

A mówiła coś o Pana pracy naukowej?
Kiedyś do jednej z gazet udzieliłem wywiadu na temat retoryki, którą się zajmuję. Ona to przeczytała i powiedziała tak: "Czytałam. Nudne. Już wolę, jak pan mówi o mnie". To była jedna strona medalu, ale druga wyglądała trochę inaczej. Starała się nie zawłaszczać mojego czasu, żebym przez pracę dla niej nie przestawał się rozwijać. Ona mnie zawsze przepraszała, kiedy na przykład trzeba było iść na pocztę. Ja jej mówiłem, że to przecież należy do moich obowiązków. Kiedy broniłem doktoratu, pani Wisława pojawiła się w sali, wzbudzając poruszenie wśród komisji. Po obronie wyznała, że jest naprawdę ze mnie dumna, że mi się to tak udało, mimo iż zawracała mi głowę.

A Pana pracy nad habilitacją sekundowała?
Z tym wiąże się wzruszające wspomnienie z ostatnich dni jej życia. Złożyłem do wydawnictwa książkę, która była moją pracą habilitacyjną. Ona bardzo się ucieszyła i zaczęła bić mi brawo, chociaż nie bardzo już mogła. Zależało jej naprawdę na mojej tzw. karierze naukowej.

Uniwersytet Was połączył. Podobno jeszcze jako student zaprosił Pan poetkę na spotkanie na uczelni.
Na studiach razem z kolegami założyliśmy Towarzystwo Admiratorów prof. Teresy Walas. Do tego towarzystwa powciągaliśmy też trochę starszych admiratorów, takich jak Czesław Miłosz, Leszek Kołakowski, Jerzy Turowicz, Władysław Stróżewski.

Dobre towarzystwo...
Oczywiście, w Krakowie nieważne, co się robi, byle w dobrym towarzystwie. Nasze stowarzyszenie miało charakter limeryczny. Żeby zostać do niego wprowadzonym, należało napisać limeryk na cześć Teresy Walas. Pani Wisława Szymborska napisała dwa, przez co została uznana od razu za członka honorowego. Jednak należało ją najpierw zaprosić na zebranie. I to zadanie przypadło właśnie mnie. Nogi mi się trzęsły ze strachu, a nie miała jeszcze tego okropnego sekretarza, którego można by poprosić o wsparcie. Pani Wisława podniosła słuchawkę i okazała się bardzo miła. A pół roku później wybuchł Nobel.

No właśnie, i jak to się stało, że został Pan sekretarzem noblistki?
Wtedy zorganizowano gwałtowne poszukiwania kogoś, kto by się nadał.

No i kto by pojechał razem z noblistką do Sztokholmu. Był Pan przygotowany na uczestniczenie w takiej uroczystości. Miał Pan frak albo smoking?
Przyznam się pani, że do tej pory nie bardzo wiem, jaka jest między nimi różnica. Nadal zostałem w pewnym sensie abnegatem. Choć teraz już trochę bardziej się orientuję, bo właśnie frak, zresztą któregoś z dyrygentów, miałem pożyczony z Filharmonii Krakowskiej. W Sztokholmie wszyscy wyglądaliśmy jak taka menażeria, która uciekła z zoo. Tadeusz Nyczek miał na przykład świetnie dopasowany frak, tylko nie bardzo wiadomo, dlaczego ubrał kilka numerów za dużą kamizelkę. Przez to wyglądał nieco ornitologicznie. Nie mówiąc już o Jerzym Illgu. Po powrocie z uroczystości dostałem od pani Wisławy taką wyklejankę, na której były małpy i podpis "12 małp już w Krakowie".

To wszystko tłumaczy. Po powrocie zaczęła się też normalna praca sekretarza. Jakie pierwsze zadanie Pan dostał.
Miałem napisać instrukcję obsługi sekretarki, żeby ona wiedziała, co z nią robić. Zaczynała się od słów: "Budzimy się rano". Jak to zobaczyła Teresa Walas, to stwierdziła: "O, nadaje się".

A jakie wiadomości ludzie nagrywali na tę sekretarkę?
To był numer zastrzeżony, więc dzwonili przede wszystkim przyjaciele, którzy czasem zostawiali jakąś prywatną wiadomość. Parę lat temu pani Szymborska doszła do wniosku,że to nagranie na sekretarkę "Tu numer taki a taki, proszę zostawić wiadomość" jest okropne. Postanowiła więc unowocześnić go w taki sposób: "Tu numer taki a taki. Proszę zostawić wiadomość albo skontaktować się z lekarzem lub z farmaceutą". Jednak po tygodniu zadzwoniła do mnie i powiedziała, że musimy to zmienić, bo dzwonią do niej stare przyjaciółki i myślą, że się coś stało i że trzeba wezwać lekarza. Więc wróciliśmy do pierwotnego nagrania.

Czy zdarzało się, że pełnił Pan rolę nie tylko sekretarza, ale i bodyguarda?
Za każdym razem trzeba było ją osłaniać przed tłumem. Umowa była taka, że ja byłem złym policjantem, który mówił "nie", na co pani Wisława dodawała, "No to jeszcze tylko jeden autograf". Raz podczas Targów Książki w Warszawie zdarzyło się, że jakiś dziwny, chyba chory psychicznie człowiek, rzucił się na nią.Ja musiałem gwałtownie zareagować i wejść między nich. Nic się na szczęście nie stało,ale wyglądało to groźnie. Także w Krakowie zdarzyła się zabawna historia. Podczas jednego z pierwszych Spotkań Poetów Wschodu i Zachodu przed Sukiennicami ustawiła się strasznie długa kolejka ludzi, którzy czekali na autograf. Musieliśmy stamtąd wyjść i dojść do taksówki, która czekała na rogu Rynku. Mieliśmy dwóch ogolonych na łyso ochroniarzy, którzy rozganiali ludzi. W momencie kiedy doprowadzili nas szczęśliwie do samochodu, sami wyciągnęli tomiki z poezją i poprosili o podpisy dla swoich narzeczonych.

A zdarzało się, że to właśnie Pana brano za narzeczonego, a może syna poetki?
Kiedyś w hotelu Bristol w Warszawie zadzwoniłem z jej telefonu, żeby zamówić prasowanie sukienki. Pani w recepcji powiedziała: "A, pan Szymborski?". Odpowiedziałem: "W pewnym sensie". Jednak to były rzadkie przypadki. Kiedyś zdarzyło się, że pani Szymborska siedziała w teatrze w jednej loży z Jolantą Kwaśniewską, która wtedy była pierwszą damą. Podeszli do mnie ludzie z BOR-u, niezbyt uprzejmie starając się mnie wyprosić. Powiedziałem im,że jestem ochroniarzem pani Szymborskiej.Dali mi spokój. Swój swego nie ruszy.

Czy takie historie znajdą się w Pana książce o Szymborskiej, bo słyszałam, że zamierza Pan takową napisać.
Jeszcze nie wiem, jaka ona będzie. Niestety, nie prowadziłem regularnego dziennika. Przez ostatnie kilka lat robiłem tylko notatki z naszych wspólnych wypraw. Pani Szymborska je kiedyś przeczytała i stwierdziła, że to straszne. Jesteśmy we Włoszech, a ja nie piszę nic o żadnych zabytkach, tylko o tym, co jadłem. Odpowiedziałem jej, że owszem, ale też piszę, co ona jadła. Nie wiem, czy z tego nie powstanie książka kucharska... Jednak zastanowię się nad nią gdzieś dopiero za rok.

A gdyby Wisława Szymborska chciała napisać o Panu książkę, to jak brzmiałoby pierwsze zdanie?
Myślę, że tak: "Mój I sekretarz…".

Trwa plebiscyt na Superpsa! Zobacz zgłoszonych kandydatów i oddaj głos!

Wybieramy najpiękniejszy kościół Tarnowa. Sprawdź aktualne wyniki!

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska