MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Od miasta do miasta, czyli moje "festiwalowe" wakacje

Jerzy Stuhr
Andrzej Banaś
Takie upały nas zaatakowały, że wszelkie wakacyjne wędrówki stają się niemal niemożliwe. A Pan nie bacząc na to wędruje po filmowych festiwalach. Tych naszych, "zwyczajnych", krajowych. Czy to nowy sposób na wypoczynek?

Nie jestem tu wynalazcą i pewnie niewiele ma to wspólnego z wypoczynkiem. Już od dawna w letnich miesiącach bywa przecież tak, że nie ma tygodnia, aby nie było jakiegoś festiwalu w kolejnym mieście. Może się nawet wydawać, że podstawową ambicją każdej miejscowości jest to, żeby mieć swój festiwal.

Dawniej, jak byłem młody, to nawet myślałem, że krytycy mają dobrze, bo mogą całe lato tak spędzić, przemieszczając się z festiwalu na festiwal. I podobno dla niektórych to bywał sposób na życie.

Pamiętam sprzed lat takiego wielkiego wzrostem i tuszą hinduskiego krytyka filmowego, którego zawsze spotykaliśmy na krakowskim festiwalu, a każdy z naszych gości festiwalowych pamiętał go z innego rejonu Europy, a nawet świata. Podobno cały rok tak wędrował. Od Cannes do Moskwy. I od Karlowych Warów do Wenecji. To była prawdziwa, festiwalowa legenda.
Ale teraz rozmawiamy o innej skali: o festiwalach krajowych. I tak naprawdę, to w swoim nadmiarze - te festiwale są denerwujące.

Tylko gdy jest akurat taki rok, że ja mam nowy film, to łatwiej mi obiecać, że się pojawię na jednym, drugim, czy trzecim festiwalu, aby ten mój film jeszcze raz promować i jeszcze raz, co najważniejsze - spotkać się z publicznością.

Ostatnio byłem we Wrocławiu na Nowych Horyzontach, byłem w Kazimierzu na Dwóch Brzegach, a teraz właśnie jadę do Kołobrzegu. A żeby ściągnąć znane nazwiska, to każdy festiwal wymyśla jakieś oryginalne nagrody. W Kołobrzegu np. odbiorę nagrodę o ładnej nazwie; "Ikona filmu polskiego". No, ale jest ważne, że będzie zaprezentowany "Obywatel", że będzie dyskusja, a to dla mnie jest zawsze miłe, gdy mogę oglądać reakcję publiczności. Tak, jak ostatnio widziałem oszałamiającą reakcję publiczności we Wrocławiu, na Rynku, gdzie właśnie tak, na wolnym powietrzu, nocą, przy tysięcznej, a może nawet większej widowni był pokazywany mój film. A ludzie tak żywo reagowali, że serce mi rosło!

Bardzo dużo i często spotykam się z widzami. Ale dziwną zależność odkryłem: im bardziej moje myślenie artystyczne idzie w kierunku ludzi, tym bardziej odwraca się ode mnie krytyka. A ja byłem przecież pupilem krytyki. "Historie miłosne", "Spis cudzołożnic", nie było nagrody krytyków, żebym nie został nią obdarzony. Teraz krytyka mnie opuszcza. Podejrzewają mnie o populizm. Mówią, że ułatwiam sobie zadania, angażując popularnych aktorów.

Ale co mam robić? Przecież to moi dawni studenci, których przed laty odkryłem widząc, że zapowiadają się świetnie. I Sonia Bohosiewicz, i Tomek Kot. A to oni byli moim wielkim "przewinieniem" w "Ich czworo".

Ale ja przecież otwarcie mówię, że idę w stronę publiczności, że zawsze szedłem, ale na moich warunkach. Chcę być zrozumiały - ale i zawsze mieć własny słuch: co ludzi dręczy, z czym się nie godzą? I stawiam sobie wysokie wymagania. Jak już krytyk mi napisze "w tym gwiazdorskim przedstawieniu" - to "gwiazdorstwo" użyte jest tu pejoratywnie. Ale się ludziom wszystko miesza. A krytyka obdarza tytułem gwiazdy każdego, nawet takiego, którego nikt nie zna.

W "Obywatelu", jak się okazało, to publiczność najlepiej przyjęła humor tego filmu. I we Wrocławiu, i w Kazimierzu.
To mi daje siłę, żeby np. pojechać do Kołobrzegu na spotkanie i jeszcze coś od nich usłyszeć. Potem długo to pamiętam. Jak tę opinię polskiej imigrantki w Melbourne, że "Obywatel" im pokazał, dlaczego trzeba było w 70. latach z tego absurdu uciekać. I zrobili to wtedy. Teraz zobaczyli - i uspokoili się. Bo emigrant ma zawsze ten problem: może jednak trzeba było zostać? Może nie wtedy, tylko później?

Mnie jest potrzebna krytyka. Zawsze była. Pamiętam tę krytykę, która się z nami żarła: Mętrak, Falkowski, pijaki straszne, ale słuchałem, co mówią, bo oni byli "po naszej stronie"… Ja się od nich uczyłem.

A teraz? Teraz nawet nie czytam. To jest najgorsze. Bo wystarczy mi tytuł gazety i wiem, z jakiej pozycji to jest pisane. Tu mnie "schlaszczą", a tu - nie.

Nawet ci obrońcy wysokiej kultury, wyraźnie są zblazowani. Za dużo wszystkiego wokół, nie potrafią się zachwycić rzeczą prostą, a po drugie - mają w sobie potrzebę "stadną". Patrzą na tego "jednego", lub "drugiego" i piszą "tak samo". Może nie wiedzą, nie czują, że indywidualne zdanie wciąż jednak bywa potrzebne?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska