Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Muszyna. Nic nie powstrzyma ich przed lataniem [WIDEO]

Katarzyna Gajdosz
Przed lotem wysłuchałam pełnych grozy opowieści. Podczas startu strach zupełnie mnie opuścił
Przed lotem wysłuchałam pełnych grozy opowieści. Podczas startu strach zupełnie mnie opuścił fot. Ewelina Skowron
Marcin Kafel, paralotniarz, prezes Stowarzyszenia Cumulus w Muszynie, potrafi siedem godzin spędzić w powietrzu. Bez przerwy. Dziecięce marzenie o lataniu udało mu się spełnić po trzydziestce. Ja nigdy o lataniu nie marzyłam. Trochę żałuję. Może wówczas moje wspomnienia z samego lotu byłyby podobne do tych, jakie miał Marcin. Pisząc reportaż z naszej wspólnej wyprawy do Kamienicy na Słowacji, byłam nawet na siebie zła, że nie mogę opowiedzieć z zapartym tchem tak jak on: - Nie zapomnę mojego pierwszego lotu, którego właściwie nikt poza mną tak by nie nazwał. To była nauka startu, więc można było się wzbić na metr i już trzeba było lądować. Ale dla mnie pierwszy metr nad ziemią był czymś niesamowitym. Euforia!

Autor: Katarzyna Gajdosz

- Jedno z naszych powiedzonek mówi, że dzielimy się na tych, którzy mają swoje drzewo, i na tych, którzy dopiero będą je mieć - uświadamiają mnie paralotniarze tuż przed naszym przyjazdem na miejsce lotów.

Powinnam zacząć się bać. Mam po raz pierwszy wzbić się na paralotni z jednym z nich. Kierujemy się na Słowację, do Kamienicy, gdzie mają swoje ulubione miejsce do szybowania w powietrzu. Wzgórze z ruinami zamku otaczają pola, gdzieniegdzie lasy. Już ten widok jest dla mnie wystarczająco piękny.

- Zaraz zobaczysz, jak wygląda z lotu ptaka. Nie będziesz chciała lądować - zapewnia Marcin Kafel, prezes Stowarzyszenia Cumulus w Muszynie. To z nim mam lecieć, więc od razu pytam z przerażeniem, do której grupy paralotniarzy należy. - Mam już swoje drzewo. Lądowałem na sośnie. Ściągała mnie straż pożarna - wspomina.

Jego odpowiedź wcale mnie nie uspokaja. Okazuje się na miejscu, że wiatr przy wzgórzu też nie jest spokojny. Z lekką ulgą przyjmuję, że na start będziemy musieli poczekać.

- Zdarza się, że przyjeżdżamy na miejsce lotów i nawet kilka godzin czekamy na pomyślny wiatr. Bywa, że nie latamy. Nikt z nas nie jest wariatem. Paralotniarstwo to sport nie dla ludzi, którzy szukają adrenaliny. Dla takich są skoki spadochronowe - stwierdza Jacek Szost, były pracownik Straży Granicznej.

Nikt z nich nie ma też w takich chwilach poczucia zmarnowanego czasu. Jest okazja do rozmowy. - Ludzi zbliża wspólne hobby - mówią, witając się ze swoimi zaprzyjaźnionymi paralotniarzami ze Słowacji.

- Cieszę się, że widzę cię całego i zdrowego. Naprawdę pokazałeś ostatnio stalowe nerwy - Jacek zwraca się do jednego ze Słowaków i zaraz wyjaśnia mi, że paralotniarz mógł źle skończyć, ale w porę otworzył „zapas”, czyli spadochron. Mam wrażenie, że wszyscy chcą mnie mocno wystraszyć przed lotem. A może w takich chwilach po prostu ma się wybiórczy słuch.

Pierwszy metr nad ziemią

Na pomyślny wiatr przyjdzie nam dłużej czekać niż sądziliśmy. Jest więc okazja do wspomnień. - Marzenie o lataniu jest tak silne, że kiedyś musiało się spełnić. Jako nastolatek nie wiedziałem, od czego zacząć. Później przyszedł czas studiów, zakładania rodziny. Bez przerwy jednak z tyłu głowy miałem to latanie - opowiada Marcin Kafel, 38-letni prawnik.

W końcu żona namówiła go, żeby zapisał się na kurs paralotniarstwa. - Nie zapomnę mojego pierwszego lotu, którego właściwie nikt poza mną tak by nie nazwał. To była nauka startu, więc można było się wzbić na metr i już trzeba było lądować. Ale dla mnie pierwszy metr nad ziemią był czymś niesamowitym. Pełna euforia. Leciałem mały kawałek i zatykało mi dech w piersiach. W końcu spełnia się mój sen - choć Marcin lata już pięć lat, nadal z przejęciem opowiada o swoich początkach.

Dziś w powietrzu nie czuje tej samej euforii, ale wolność i wewnętrzny spokój, od czasu do czasu przeplatany lekkim strachem.
- Gdy już wzbiję się w powietrze, potrafię nie schodzić na ziemię przez kilka godzin. Wolność, beztroska. Po prostu to kocham - mówi. Najdłużej w powietrzu spędził siedem godzin. - Ale to było wówczas, gdy miałem miesięczną przerwę w lataniu. Nie mogłem się nasycić - opowiada dalej.

Lata niemal codziennie. Najczęściej nad górą Chełm koło Grybowa, skąd pochodzi, ale też nad Makowicą w Rytrze czy nad Jaworzyną w Krynicy. Miał okazję wzbić się w powietrze również w innych rejonach Polski, a nawet Norwegii. Szukając odpowiednich miejsc do startu, poznawał coraz więcej ludzi o podobnej pasji. W pojedynkę trudno im było rozmawiać z właścicielami gruntów i prosić o pozwolenia na starty. Wówczas więc zrodziła się myśl o powołaniu stowarzyszenia Cumulus. Zrzesza ono już 47 paralotniarzy - wśród nich jest jedna kobieta. Najpierw swoją siedzibę miało w Kąclowej, niedawno przeniosło się do Muszyny. - Widzimy tu większą szansę rozwoju - mówi Kafel.

Dodaje, że dzięki zarejestrowaniu stowarzyszenia może też pozyskiwać środki unijne. Już udało się w ten sposób zdobyć fundusze na zakup sprzętu do latania w tandemie i przeprowadzenie zajęć z młodzieżą na temat historii paralotniarstwa.

Pępkowe na drzewie

Andrzej Piwowar, kierowca ciężarówki, pierwsze powietrzne przygody przeżywał w wieku 17 lat na szybowcach w Łososinie Dolnej. Do swojej pasji latania powrócił po ponad 20 latach. Udało mu się nawet namówić do lotów paralotnią swoją żonę. Zanim poszedł na kurs, próbował swoich sił sam. Za instruktaż służyły mu nagrania, jakie znalazł na YouTube. W 2011 r. miał okazję latać w Alpach, w Bassano del Grappa, Mekce paralotniarzy.

- Trzeci dzień spokojnych uniesień w powietrzu. Gdzieś gubi się czujność. Skrzydło składa się i zaczynam spadać w dół. Nie potrafię go otworzyć. Już mam uruchomić „zapas”, ale uznaję, że jeszcze wysokość jest bezpieczna i mogę próbować otworzyć paralotnię. Udaje się. W ostatniej chwili. Spadałem w dół, jak się okazało, prawie pół kilometra - opowiada Andrzej Piwowar.

Też należy do paralotniarzy, którzy „mają swoje drzewo”. Dokładnie pamięta dzień, w którym na nim lądował. - To było 3 marca 2013 roku. Dostałem telefon od żony, że urodziła nasze trzecie dziecko. Pojechałem ją odwiedzić, a później prosto ze szpitala na Chełm, by uczcić narodziny Adasia. Ot, takie pępkowe - śmieje się.

Wtedy jednak nie było mu do śmiechu. - Znalazłem się za blisko drzew. Koledzy mówili, że paralotnia zawsze się zaczepi, więc kiedy widziałem, że czeka mnie lądowanie na drzewie, za bardzo się nie wystraszyłem - wspomina.

Niestety pech chciał, że skrzydło osunęło się, a on zaczął spadać 30 metrów w dół, obijając się o gałęzie. To cud, że upadając na głowę, nie złamał kręgosłupa. Wyszedł z wypadku poobijany, ale bez większych obrażeń. - Od tego czasu 3 marca obowiązkowo muszę polecieć - mówi.

Jacek Szost nie miał tyle szczęścia. Jeden z jego lotów ze Skrzętli, koło Tęgoborzy, zakończył się dla niego tragicznie. Lądował w sadzie. Już zbliżał się do miejsca, w które celował, gdy paralotnia szarpnęła.

- Słyszałem chrzęst łamiącej się miednicy i kręgosłupa. Ktoś zauważył mnie leżącego. Poprosiłem, żeby dał mi wody i wezwał pomoc. Zdążyłem też przez radio zawiadomić kolegów, z którymi latałem. Później już nic nie pamiętam. Podobno wskazałem im miejsce lądowania i powiedziałem, że teraz będę umierał - opowiada Jacek.

Pomyślne wiatry

Wiele tygodni spędził w szpitalu, dalej czekały go miesiące rehabilitacji. Do intensywnych ćwiczeń motywowała go jedna myśl - jak najszybciej znów wzbić się w powietrze. - Wygląda na to, że wiatr zaczyna nam sprzyjać - Jacek przerywa nagle pełne grozy opowieści i nawet nie zdążyłam się obejrzeć, gdy rozłożył swą paralotnię i poszybował w górę. - My też już możemy wystartować - stwierdza Marcin.

Przygotowania tandemu trwają dłużej. I choć przed chwilą słyszałam historie, które sprawiają, że ciarki przechodzą po plecach, przed samym startem zupełnie nie czuję strachu. Trzy godziny czekaliśmy, aż wiatr się uspokoi. Chyba byłabym zawiedziona, gdyby nie udało się polecieć.

Wiatr w paralotnię i...

Startujemy. Serce nie podchodzi mi do gardła, nie trzęsą mi się ręce, nie kręci mi się w głowie, nie mam też ochoty krzyczeć: Wow! Posłusznie wykonuję polecenia pilota. Nabieramy wysokości, więc mogę wygodnie usiąść w uprzęży i podziwiać widoki. Momentami czuję się jak na huśtawce, momentami jak na hamaku. Latamy przy wzgórzu, kręcąc ósemki, więc widoki powszednieją. Marcin pozwala mi przez chwilę trzymać stery. Niestety to powoduje, że tracimy wysokość i raczej nie uda się nabrać jej ponownie. Lądujemy. - I jak? - pyta pilot. - Za krótko - odpowiadam.

Startujemy więc po raz drugi. Po pół godzinie w powietrzu robi mi się na tyle błogo, że mam ochotę zasnąć. I pewnie bym zasnęła, gdyby nie wariometr za moimi plecami, którego dźwięk jest dla mnie tak samo nie do zniesienia, jak mojego budzika.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska