MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Mietek Szcześniak w Los Angeles: Na żadne kariery się nie napinam

Paweł Gzyl
Jest laureatem wielu nagród, m.in. Bursztynowego Słowika na Festiwalu w Sopocie, i trzykrotnym laureatem Fryderyków. Do najbardziej znanych piosenek, które śpiewa, należy „Dumka na dwa serca” (z Edytą Górniak)
Jest laureatem wielu nagród, m.in. Bursztynowego Słowika na Festiwalu w Sopocie, i trzykrotnym laureatem Fryderyków. Do najbardziej znanych piosenek, które śpiewa, należy „Dumka na dwa serca” (z Edytą Górniak) Fot. Bartłomiej Międzybrodzki
Więcej koncertuje i nagrywa za oceanem niż w Polsce. Dlatego Mietek Szcześniak ma dla nas prezent - wypuścił płytę „Songs From Yesterday” z coverami zachodnich przebojów.

Często Pan bywa w Ameryce?
Często. Przynajmniej dwa albo trzy razy w roku. Tak od ośmiu lat.

Z czego to wynika?
Z pracy. I z przyjaźni. Z możliwości realizowania dobrych pomysłów, ale i z powodu pięknej pogody. Bo głównie bywam w Los Angeles, a czasem w Chicago.

Podoba się tam Panu?
Tak. Kiedyś uległem, zresztą chyba jak wielu z nas, stereotypom w myśleniu o tym wielkim kraju, ale zostałem z nich skutecznie uleczony. Poznaję Amerykę oczami inteligentnych, wrażliwych i ciekawych świata ludzi, a to daje interesujący obraz. Zaskakująco bogaty i różnorodny. Wrastam też w brać muzyczną tutaj, uczę się ich doświadczeń, sposobu myślenia i pracy.

Co jest najlepszego w Ameryce?
Przyroda, pogoda - zewnętrzna i w ludziach, mozaika kultur, muzyka, prostolinijna mentalność, to, że każdy może znaleźć tam dla siebie wygodne miejsce. Podoba mi się ten luz, który mają Kalifornijczycy, widoczny w codzienności i w podejściu do pracy.

Na przykład?
Bardzo skrzętnie traktuję czas w studiu nagraniowym i staram się go jak najlepiej wykorzystać, nawet wtedy, kiedy mi nie idzie. Bo czasem idzie, a czasem nie, używam przecież żywego instrumentu - swojego głosu. Tymczasem Wendy Waldman, artystka i producentka, z którą nagrałem płytę „Signs”, zasugerowała kiedyś: „Mietek, może zrobimy to po kalifornijsku?”. Czyli - kiedy nie idzie, wybieramy się nad ocean lub fundujemy sobie inne przyjemności, a kiedy idzie - to pracujemy do upadłego. I okazało się, że służy mi taki tryb pracy. Poza tym, w Kalifornii ma się ciągle nad sobą słońce, które doładowuje akumulatory fizyczne i psychiczne. A ja należę do ciepłolubnych, to mi sprzyja. Źle znoszę każdy rodzaj chłodu.

Ameryka już dawno urzekła Pana muzycznie: ale głównie „czarnymi” brzmieniami, od jazzu, przez soul i funk, po gospel.
Tak, ale zawsze ceniłem amerykańską fuzję współgrania białego z czarnym, gdzie wyraźny jest szacunek dla każdego grania. Wendy Waldman znana jest jako producentka folkowa i country’owa. Była jedną z pierwszych kobiet-producentek w Nashville. Ma też na swoim koncie sporo przebojów z tego kręgu. Dzięki Wendy i ludziom z jej środowiska odnalazłem bogactwo amerykańskiego folku. W wyniku tych odkryć i fascynacji powstała właśnie płyta „Signs”. Fajna muzyczna przygoda, każdemu życzę.

Kilka wyborów jest tutaj zaskakujących. „Imagine” Johna Lennona opowiada przecież o idealnym świecie, w którym nie ma żadnej... religii. Nie razi to Pana jako chrześcijanina?
Wszyscy szukamy. Podoba mi się, że człowiek poszukuje i zadaje pytania, krytykuje, zmaga się. Tylko tacy doświadczają wyjścia z ciasnoty samego siebie.

To weźmy „Satisfaction” Rolling Stonesów. To przecież piosenka o niemożności... seksualnego zaspokojenia.
No cóż: jestem żywym człowiekiem (śmiech). Ta piosenka ma nie tylko kontekst seksualny. Starałem się wydobyć co w niej zauważyłem swoją interpretacją.

„Tears in Heaven” Erika Claptona to z kolei bardzo intymna skarga napisana przez brytyjskiego rockmana po tragicznej śmierci syna. Jest sens brać się za tak osobiste utwory?
Brać się można za wszystko, jeśli człowiek ma w sobie empatię. Sięgnąłem po tę pięknie skończoną całość, bo myślałem ją po swojemu przeżyć, ponieważ też straciłem kogoś bliskiego.

Która z piosenek z płyty jest Panu najbardziej bliska?
Te utwory zostały wybrane z bardzo wielu - i włożyliśmy wiele serca w każdą z nich. Kilka zaskoczyło mnie możliwościami interpretacyjnymi. Choćby „Alfie” Burta Bacharacha. To piękna i mądra opowieść.

Dwie Pana ostatnie płyty - „Signs” i „Songs From Yesterday” - zawierają tylko angielskojęzyczne utwory. Kiedy zaśpiewa Pan wreszcie polskie piosenki?
Polskie piosenki już by były, ale przesunął mi się termin wydania płyty, na której się znajdą. Skomponowałem bowiem melodie do wierszy księdza Jana Twardowskiego. Wybrałem te najbardziej życiowe i zamieniłem je w piosenki. Piękne i lekkie są opowieści tego poety. Nie chciałem ich więc obciążać - postanowiłem dodać lekką i pozytywną formę. Dlatego wpisałem je w... samby i bossanovy. Dzięki temu zabrzmiały lekko, naturalnie i szlachetnie. Poleciałem do Stanów, wynająłem studio, zaangażowałem znajomych muzyków brazylijskich i udało się to, co zamierzyłem. Wyszła płyta zarejestrowana w Ameryce, zagrana przez Brazylijczyków, a zaśpiewana po polsku (śmiech). Mam nadzieję, że album ukaże się w przyszłym roku i ucieszy słuchaczy tak jak mnie.

Z tego wynika, że więcej Pan ostatnio pracuje w Stanach niż w Polsce.
Na to wychodzi. Tak naprawdę wszystko jedno, gdzie się pracuje, najważniejsze, żeby był wiatr w plecy.

A w Stanach Zjednoczonych też Pan koncertuje?
Tak. Kilkanaście dni temu wystąpiłem w Los Angeles, a dokładnie w Pasadenie, na zakończenie letniego sezonu koncertowego. Tam jest amfiteatr prowadzony przez władze miasta w stylu europejskim. Na występy muzyków przybywa zwykle wielu ludzi z różnych stron świata. Bo Los Angeles to takie wiochy połączone z sobą autostradami (śmiech). Pasadena należy do tych fajniejszych. Śpiewałem z amerykańskim zespołem swoje piosenki po polsku i po angielsku z afroamerykańskim chórem Life Choir. Bo trzeci projekt, nad którym obecnie pracuję, to płyta z muzyką gospel i R&B nagrywana z tymże Life Choir.

No to wszystko wskazuje, że robi Pan karierę w USA.
Nie napinam się na żadne kariery. Uważam, że w życiu trzeba się cieszyć tym, co jest. Nie czekam na propozycje, tylko sam zabieram się za to, co mi po głowie i sercu hula. A kiedy przyjdzie okazja - będę pokazywał swoje owoce (śmiech).

Nie zapomina Pan o Polsce?
Przecież ja wszystko robię z myślą o mojej publiczności. A to polska publiczność. W Ameryce także śpiewam głównie dla Polonii, czasem też dla Amerykanów. Mam świetny kontakt z Polakami w Chicago, Los Angeles i Nowym Jorku. Pracuję dużo, na dwóch kontynentach, ale przepadam za publicznością w Polsce.

***

Mieczysław Szcześniak - piosenkarz, kompozytor i autor tekstów. Ma 51 lat. Zadebiutował w zespole muzycznym Ikary już jako sześciolatek. Występ w konkursie Śpiewać każdy może dał mu przepustkę do udziału w konkursie piosenki w Opolu, gdzie w 1985 r. za wykonanie piosenki „Przyszli o zmroku” otrzymał główną Nagrodę im. Anny Jantar.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska