Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

My, znerwicowany naród: lęki, natręctwa i inne

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Prof. Dominika Dudek
Prof. Dominika Dudek Andrzej Banaś
Zaburzenia nerwicowe - napady lęku, fobie, natrętne myśli i dziwne rytuały - ma prawie każdy z nas. Pełnoobjawową nerwicę ma zaś co piąty z nas. Jesteśmy narodem znerwicowanych ludzi. Gdyby wszyscy z objawami nerwicy mieli się leczyć, to okazałoby się, że prawie każdy chodzi do psychiatry - mówi prof. Dominika Dudek, psychiatra ze Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie.

Czy żyjemy w społeczeństwie znerwicowanych ludzi?
Można tak powiedzieć, bo co piąty z nas ma zaburzenia nerwicowe. Przy czym „zaburzenia nerwicowe” to pojemny worek dolegliwości lękowych, w którym znajdziemy i zespół natręctw, i lęk napadowy, i lęk uogólniony, i fobie swoiste, i fobię społeczną. Na ogół jednak te różne rodzaje zaburzeń nerwicowych współwystępują z sobą.

Kiedy przyglądam się znajomym, to mam wrażenie, że nerwicę mają prawie wszyscy. A to ktoś po trzy razy sprawdza, czy zamknął drzwi, a to blednie na widok pająków...
Pani mówi o pojedynczych objawach, a nie o pełnoobjawowej nerwicy. Z zaburzeniami nerwicowymi mamy trochę problem - bo o ile na przykład w psychozie objawy wychodzą poza wspólną realność, przeżycia chorych, omamy czy urojenia są dla zdrowej części społeczeństwa dziwaczne i przerażające, o tyle lęk - z którym zawsze wiążą się zaburzenia nerwicowe - jest normalną emocją, którą przeżywa każdy z nas. I właśnie dlatego i otoczenie, i lekarze często lekceważą zaburzenia nerwicowe. Pacjent słyszy: E, przestań histeryzować, ogarnij się, zajmij poważniejszymi problemami.

Możemy wyobrazić sobie lęk osoby znerwicowanej, ale czy możemy wyobrazić sobie jego skalę?
Moim studentom tłumaczę to tak: Wyobraźcie sobie, że stoicie przed salą egzaminacyjną. Macie nogi jak z waty, gulę w gardle, ręce wam drżą. Jesteście niewyspani, bo całą noc przewracaliście się z boku na bok. Każdy zna to uczucie, prawda? Tyle że u osoby z zaburzeniami nerwicowymi to stan niemal permanentny, który dodatkowo często nie ma swojej przyczyny.

Często dziwne myśli „przyklejają się” do młodych matek. Kochają swoje dzieci, ale wyobrażają sobie, że je zabijają

Po czym poznamy, że to już nie „epizod z objawami”, ale pełnoobjawowa nerwica?
W psychiatrii często granice są płynne. Oczywiście, pomocne dla nas są obowiązujące w Polsce i w świecie kryteria diagnostyczne. Jednak mają one znaczenie umowne i na przestrzeni lat są weryfikowane i zmieniane. W praktyce warto odwołać się do objawów osiowych nerwicy, zaproponowanych przez prof. Antoniego Kępińskiego. Objaw pierwszy: lęk. Może mieć różny charakter - stały, napadowy, związany z jakimiś konkretnymi bodźcami lub uogólniony. Kolejny objaw dotyczy sfery fizycznej, dolegliwości somatycznych - najczęściej są to problemy gastryczne (wzdęcia, biegunki, skurczowe bóle brzucha) lub pseudokardiologiczne (uczucie duszności, kołatania serca, ból w klatce piersiowej), ale objawy mogą dotyczyć też innych układów i narządów. Kolejny objaw, który zarazem sprawia, że pacjenci nerwicowi bywają nielubiani - egocentryzm, koncentracja na swoich problemach i objawach, „wsłuchiwanie się” w siebie, w swoje ciało. Co z kolei sprawia, że naprawdę coś znajdują, coś ich zaczyna boleć, uwierać. To naturalny mechanizm. Zróbmy zresztą eksperyment: Proszę się skupić, gdzie panią swędzi. Zaraz zacznie się pani drapać.

Rzeczywiście, zaczęły mnie swędzieć plecy.
I tu dochodzimy do czwartego objawu zaburzeń nerwicowych: efektu błędnego koła. Człowiek skupia się na sobie, zaczyna więc obserwować u siebie niepokojące objawy, a skoro je obserwuje, to tym bardziej się boi i tym bardziej skupia się na sobie. I Kępiński uczył, że dopiero w przypadku współwystępowania tych czterech czynników mamy do czynienia z pełnoobjawową nerwicą. W praktyce diagnozowanie pacjentów jest jeszcze trudniejsze, a decyzja o podjęciu leczenia zależy od tego, czy lęki i natręctwa pacjenta uniemożliwiają mu normalne życie czy nie.

Weźmy lęki nerwicowe związane z niegroźnym, albo prawie niegroźnym, bodźcem - czyli fobie specyficzne. Gdy ktoś cierpi na przykład na arachnofobię, lęk przed pająkami, to po prostu nie będzie trzymał ptasznika w domu ani nie zaplanuje wizyty w dżungli. Ale jeśli jakaś fobia ma pokrzyżować człowiekowi plany - powiedzmy, że osoba panicznie bojąca się latać ma zawód wymagający dalekich podróży albo osoba mająca świetne predyspozycje, by zostać chirurgiem, boi się krwi - to lepiej zaproponować terapię.

Specyficznym rodzajem fobii jest fobia społeczna.
To niestety częsta dolegliwość, mylona z nieśmiałością. Takie osoby boją się sytuacji, w których są „wystawieni na widok” i ocenę przez innych ludzi. Pacjent będzie panicznie bał się, że się zaczerwieni, zająknie, ośmieszy. I przez to będzie unikał sytuacji publicznych: wystąpień, towarzystwa innych, życia społecznego, a nawet jedzenia w miejscu publicznym czy korzystania z toalety publicznej. Taka fobia zaczyna się na ogół już w dzieciństwie - często niewinnie, od tego, że w szkolnym wieku pojawiają się problemy z odpowiadaniem przy tablicy. Przez to takie osoby mają gorsze oceny, a w przyszłości często pracują na niższych stanowiskach, niż wskazywałyby ich kompetencje. I cały czas obawiają się życia w społeczeństwie. Czasem też szukają sposobu, by sobie pomóc. A jak sobie najszybciej i „najłatwiej” pomóc?

Trafił do nas ksiądz po próbie samobójczej, alkoholik. Okazało się, że ma fobię społeczną. Pił, by dodać sobie odwagi

Alkoholem?
Na nasz oddział trafił kiedyś ksiądz po próbie samobójczej, w ostrej depresji. Miał ledwie po czterdziestce, ale już mieszkał w domu dla emerytowanych księży. Wcześniej był przenoszony z parafii do parafii, bo z każdego miejsca wyrzucano go za problemy z alkoholem. Wszędzie się kompromitował: a to wywrócił się na pogrzebie, a to bełkotał podczas odprawiania mszy, a to puszczały mu hamulce seksualne. I co się okazało? Ksiądz cierpiał na fobię społeczną. Jakoś przemknął się przez seminarium. Ale później, kiedy zaczął wykonywać swoją pracę - a to akurat praca wybitnie związana z ekspozycją społeczną - zaczęły się schody. I ten mężczyzna szybko zauważył, że gdy walnie sobie „banię dla kurażu” jest mu łatwiej. Pozornie. Do nas ten pacjent trafił już w bardzo złym stanie, można powiedzieć - ze zmarnowanym życiem. Zastanawiam się czasem, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby ktoś zauważył jego problem wcześniej, gdyby był leczony od młodości?

Jak się leczy nerwice?
Najlepiej połączyć psychoterapię z farmakoterapią. Na ogół stosuje się te same leki, którymi leczymy depresje.

Zaburzenia nerwicowe biorą się ze złego metabolizmu neuroprzekaźników, czyli substancji przenoszących sygnały między komórkami nerwowymi?
U osób z zaburzeniami nerwicowymi występują pewne zmiany w zakresie neuroprzekaźnictwa, hormonalne zaburzenia tzw. osi stresu, zmiany neurostrukturalne i funkcjonalne w różnych regionach mózgu. Słowem, biologiczne mechanizmy są złożone i nie do końca poznane. Poza tym nie wiemy dokładnie, czy są one przyczyną, czy skutkiem zaburzeń.

Co jest niezwykle fascynujące, badania pokazują, że psychoterapia powoduje w naszym mózgu zmiany biologiczne podobne do tych, które są wywoływane przez leki. Wedle teorii psychodynamicznej zaburzenia nerwicowe biorą się z nieuświadomionych konfliktów wewnętrznych, z którymi sobie nie radzimy, których „nie przepracowaliśmy”. „Wychodzą one na powierzchnię” pod postacią objawów. Zaś według teorii poznawczej, nerwic „uczymy się” od dzieciństwa, tworząc dysfunkcjonalne schematy myślenia. Jeśli w dzieciństwie ktoś wmówił nam, że świat jest niebezpieczny, to my tego świata po prostu się panicznie boimy.

Często znerwicowani rodzice mają znerwicowane dzieci. Na ile to kwestia wychowania, a na ile - genetyki?
Istnieje jakaś podatność genetyczna, ale nie w tym sensie, że jest jeden gen kodujący takie zaburzenia. Z drugiej strony - dziecko wychowane w atmosferze choroby, lęku, poczucia niepewności ma dużą szansę „zarazić się” tymi objawami. Nie ma więc prostej odpowiedzi na pytanie, skąd biorą się te lęki. Zresztą, taka odpowiedź chyba nie jest najważniejsza. Ważniejsze, by nauczyć pacjenta, jak z tym żyć. I by lekarze nauczyli się te nerwice diagnozować. Nie tylko lekarze psychiatrzy, ale też rodzinni, kardiolodzy, pulmonolodzy, gastrolodzy.

Wiemy przecież, że nerwice lękowe wiążą się z objawami somatycznymi, głównie ze strony układu krążenia, pokarmowego i oddechowego. Znerwicowane osoby często zgłaszają się do lekarza, bo nie mogą złapać oddechu lub boli je serce. Są też częstymi pacjentami SOR-ów. Przyjeżdżają i mówią: kołacze mi serce, mam zawał, zaraz umrę. Takiemu pacjentowi robi się EKG i inne badania, które nic nie wykazują, a potem podaje leki uspokajające i odsyła do domu. I pacjent, owszem, uspokaja się. Do następnego razu. A potem, za drugim, dwudziestym albo setnym razem ten człowiek naprawdę może mieć zawał, ale wtedy zostanie zlekceważony - albo przez rodzinę (bo już sto razy wzywał karetkę) albo przez lekarzy („a, to ten histeryk , niech poczeka, najpierw przyjmiemy innych”). Znacznie lepiej byłoby takich pacjentów diagnozować i leczyć. Tym bardziej że my, psychiatrzy, lubimy zaburzenia lękowe.

Lubicie?
W tym sensie, że one zazwyczaj bardzo dobrze rokują, terapia jest skuteczna. Podam przykład. Trafiła do mnie na konsultacje z kardiologii pacjentka, około 48 lat, a więc dość młoda. Po chorobie niedokrwiennej serca, z założonym stentem. A więc - rzeczywiście miała wcześniej „uczciwą” chorobę kardiologiczną. Wyleczoną. Zaczęła wydzwaniać do kardiologa, że znów ją boli, tym razem inaczej, jakby ktoś przykładał jej do klatki piersiowej rozgrzane żelazko. I że tym razem ona naprawdę już umrze, a ma jeszcze nieodchowane dzieci. Okazało się, że tym razem ma zaburzenia lękowo-depresyjne, z którymi bardzo sprawnie sobie poradziliśmy.

Ale najpierw kardiolog musiał wpaść na to, że to jednak nie serce.
Właśnie tak. A poza tym, proszę zwrócić uwagę, jej lęk dotyczył sfery, z którą już miała problem.

Pani Profesor powiedziała, że zaburzenia nerwicowe dość dobrze rokują. Wszystkie?
Dość trudno jest wyleczyć zespół natręctw, inaczej nazywany zespołem obsesyjno-kompulsywnym.

Nerwica natręctw?
Dawniej tak to nazywano. Pacjenci z tym zaburzeniem - po pierwsze mają natrętne myśli. „Czy na pewno kogoś nie przejechałem wracając autem z pracy”. Albo: „Muszę wrócić tą, a nie inną drogą, bo inaczej coś złego się stanie z moimi bliskimi”. Często dziwne myśli „przyklejają się” do młodych matek - wyobrażają sobie one, że zabijają własne dziecko. Nie ma niebezpieczeństwa, że tę wizję zrealizują, ale jednak ona im towarzyszy, wywołując ogromne poczucie winy. Podobnie jak na przykład myśli bluźniercze u osoby wierzącej.

Po drugie, pacjenci mają swoje - czasami dziwaczne - rytuały. Najczęstsze to przymus częstego mycia rąk, sprawdzania po wiele razy, czy zamknęło się drzwi, stawianie stóp tak, by zawsze znajdowały się między szczelinami w płytkach lub - przeciwnie - na szczelinach. Czasem te rytuały są tak dziwaczne, że można je pomylić z psychozą. Różnica jest jedna, ale zasadnicza: człowiek z zespołem natręctw zdaje sobie sprawę z absurdalności swoich działań. Podam przykład. Miałam pacjenta, który bał się używać ubikacji w swoim własnym mieszkaniu, bo dręczyła go myśl, że w ten sposób zapłodni własną matkę. To znaczy - wiedział, że jest to niemożliwe. Gdyby sądził, że naprawdę może do tego dojść, to byłaby psychoza. A on zdawał sobie sprawę, że to jedynie obsesyjna myśl, ale mimo wszystko po każdym użyciu toalety czyścił ją, dezynfekował, a i tak potem, kiedy mama z niej korzystała, czuł absurdalny niepokój.

Co dzieje się, gdy pacjent nie wykona jakiegoś rytuału?
Czuje niepokój, „nosi go”. Natręctwa są sposobem radzenia sobie psychiki z lękami. Ale czasem przybierają takie rozmiary, że dosłownie niszczą pacjentowi życie, powodują cierpienie i dyskomfort. I wtedy trzeba podjąć leczenie.

A co z tymi, którym życia może nie niszczą, ale sprawiają, że ta osoba przechodząc przez przejście stawia stopy tylko na białych pasach, a czasem „przyklei się” jej jakaś dziwaczna myśl?
Pojedyncze objawy, niepowodujące żadnej dysfunkcji i przemijające samoistnie, należy po prostu ignorować. Jeśli jakaś dziwna myśl się przykleiła, to się odklei. Stawianie stóp tylko na białych pasach też nie jest specjalnie groźne. Gdyby wszyscy z podobnymi zaburzeniami mieli się leczyć, to okazałoby się, że prawie każdy chodzi do psychiatry.

***

Prof. Dominika Dudek
Urodzona w 1969 roku. Psychiatra, wykładowca akademicki, kierownik Zakładu Zaburzeń Afektywnych Katedry Psychiatrii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Redaktor naczelna pisma „Psychiatria Polska”, autorka książek m.in. „Psychiatria na obcasie” i „Psychiatria pod krawatem”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska