Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kamil Stoch: Skoki to moje życie

Przemysław Franczak
Przemysław Franczak
- Gdy 20 tysięcy ludzi wysyła ci pozytywną energię, to jest coś niesamowitego - mówi Kamil Stoch
- Gdy 20 tysięcy ludzi wysyła ci pozytywną energię, to jest coś niesamowitego - mówi Kamil Stoch fot. Andrzej Banaś
O skokach, kryzysie formy i Pucharze Świata na Wielkiej Krokwi. Kamil Stoch mówi wprost, jak jest.

Gregor Schlierenzauer powiedział niedawno tak: „Kiedy ci idzie, to skoki narciarskie wydają się bardzo łatwym sportem, ale gdy coś się psuje - wszystko zaczyna być bardzo skomplikowane”. Podpisuje się Pan?

Tak, zdecydowanie. Chociaż jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to jest takie uniwersalne zdanie, które pasuje nie tylko do skoków, nie tylko do sportu, lecz do każdej dziedziny życia. Jeżeli coś nam się udaje, to automatycznie sprawia nam to radość i wydaje się prostą rzeczą. Natomiast kiedy nam nie idzie, to wtedy cokolwiek byśmy robili, to i tak nam to nie wyjdzie.

Pan w jakim jest momencie? Skoki wydają się coraz prostsze, czy nadal są skomplikowane?

Generalnie uważam, że skoki to prosta dyscyplina. Mamy jedną drogę, jeden kierunek jazdy, miejsce odbicia. Ty masz tylko wykonać swoje zadanie. A że chwilami przychodzi trudniejszy czas, tak jak u mnie teraz? No trudno, nie wszystko da się zaprogramować, choć nad formą ciężko pracowałem od wiosny. To też jest nauka, doświadczenie. W życiu tak bywa, że nadchodzi gorszy moment, gdy musimy się pomęczyć i sami musimy sobie zdać sprawę z niektórych kwestii. Dostrzec coś, czego na razie nie widzimy. Skoki składają się z drobiazgów. Na dobry wynik składa się mnóstwo rzeczy - takich, które musi wypracować i wykonać zawodnik oraz takich, na które nie ma wpływu. Do tego dochodzi umiejętność radzenia sobie ze stresem.

Kibice nie lubią dzielenia włosa na czworo, wolą jasne diagnozy. W skokach można takie stawiać?

Pewnie nie zawsze, ale wydaje mi się, że w moim przypadku taką znaleźliśmy.

Pomógł w tym ostatni wstrząs na mistrzostwach świata w lotach narciarskich w Bad Mitterndorf, gdy nie zakwalifikował się Pan do konkursu indywidualnego?

Przeżyłem to mocno, ale czasem coś takiego pozwala złapać odpowiednią perspektywę. Po tym skoku byłem gotowy wracać do domu. Zawaliłem, popełniłem totalny błąd. Potem jednak ochłonąłem i zdecydowałem się zostać w Austrii. Nie chciałem się poddawać i wracać do Polski z podkulonym ogonem. Chciałem zrobić coś więcej, odzyskać trochę pewności siebie (potem w konkursie drużynowym Stoch skakał najlepiej z Polaków - red.). Po tych feralnych kwalifikacjach wróciliśmy do hotelu, usiedliśmy z trenerami i przeanalizowaliśmy ostatnie tygodnie. I rzeczywiście, dokopaliśmy się do takiego głębokiego problemu, który przewija się od początku mojej kariery, ale teraz mocno się zakopał i nie chciał się pokazać. Chodzi o nastawienie do zawodów.

Czyli problem mentalny.

Właśnie.

Da się to przestawić za pomocą jednego kliknięcia?

Niestety nie, to jest długotrwała praca. Oczywiście czasami wystarczy kilka dni, kilka dobrych treningowych skoków, żeby złapać taką trochę większą pewność siebie i ruszyć ze wszystkim do przodu, ale jednak nad takimi elementami trzeba pracować cały czas. To nie jest tak, że w ciągu kilku dni wszystkie problemy zostaną rozwiązane, w Zakopanem będzie fajnie i potem już nic nie będę musiał robić. Trzeba cały czas o to dbać, podlewać i pielęgnować. Żeby efekt był długotrwały.

A ten problem na czym konkretnie polega? Upraszczając - za bardzo chce Pan wygrywać?

Nie o to chodzi, to by było za proste. Głowa człowieka jest najbardziej skomplikowanym komputerem. To nie jest tak, że pojawia się jedna myśl, której uporczywie się trzymam. „Muszę wygrać” i z klapkami na oczach idę na skocznię. Dobrze znam te psychologiczne mechanizmy - wiem, jak to funkcjonuje. Wiele rzeczy się nawarstwia, czasami trudno właściwie zdiagnozować, wyłuskać problem. Tu bardziej chodzi o zbudowanie systemu, który pozwalałby mi bronić się przed pewnymi rzeczami. Taki system teraz staram się stworzyć, a raczej odbudować - bo on kiedyś był i całkiem nieźle funkcjonował, a obecnie się zawalił. Jedyne więc, co mogę teraz robić, to spokojnie pracować dalej.

Z drugiej strony, historia pokazuje, że w skokach trudno utrzymać się w czołówce dłużej niż trzy-cztery sezony z rzędu. Choć oczywiście potem niektórym mistrzom - jak Adamowi Małyszowi - udawało się wrócić na szczyt. Może to jednak też jest jakaś prawidłowość, że przychodzi po prostu moment wypalenia?

Nad tym się nie zastanawiam. Nie ma sensu szukać dziury w całym. Powiedzmy sobie szczerze, mam 28 lat i to nie jest tak, że mój organizm odmawia posłuszeństwa. Jak pokazuje życie, można mieć 45 lat (jak Japończyk Noriaki Kasai - red.) i wygrywać. To w sporcie normalne, że każdy ma lepsze i gorsze momenty. Trzeba przyjąć to na klatę, przetrwać i robić coś, żeby było lepiej.

Schlierenzauera dopadł taki kryzys, że odpuścił sobie ten sezon. Pana takie zniechęcenie nie ogarniało?

Na pewno nie tak wyobrażałem sobie ten sezon. Ale skoki to moje życie, więc - podkreślam to teraz w wywiadach często - nie poddaję się, taki moment trzeba po prostu przetrwać. Zrobić co się da, żeby na takim doświadczeniu też skorzystać i cierpliwie poczekać. Oczywiście poczekać nie z założonymi rękami, tylko ciężko pracując.

Ze Schlierenzauerem wymienialiście na skoczni porozumiewawcze spojrzenia w rodzaju: „stary, wiem przez co przechodzisz”?

[śmiech] Nieee, wiadomo, że różnie w życiu bywa. Gregor zapewne wróci na skocznię, wygra jeszcze niejeden konkurs, może nawet cały Puchar Świata, bo jest niesamowitym zawodnikiem. Ale jesteśmy tylko ludźmi, nie da się wygrywać cały czas.

Niedawno ukazała się książka Thomasa Morgensterna, w której pisze m.in. o życiu pod ciągłą presją, a także o swojej depresji. Na tę chorobę cierpiał też Sven Hannavald. Skoczkowie to grupa podwyższonego ryzyka?

Nie wydaje mi się, żebyśmy odbiegali od średniej. Specyfika skoków polega na tym, że tu na pokazanie naszych umiejętności - tego, co wytrenowaliśmy, mamy kilkanaście sekund, licząc od momentu pojawienia się na belce startowej, aż do odpięcia nart. Tylko tyle. W tym czasie trzeba wykonać całą pracę. W innych dyscyplinach masz na to kilkadziesiąt albo i więcej minut, możesz zwolnić, przyspieszyć, przyjąć jakąś taktykę. U nas tego nie ma. Być może dlatego jesteśmy narażeni na to, że nasz wysiłek jest bardziej mentalny niż fizyczny.

No i jeszcze kibice - polscy również, a może przede wszystkim - z reguły nie dają sportowcom prawa do słabości. Ciężko się jest od tego odciąć?

Mam to szczęście, że otaczam się takimi ludźmi, którzy nie wymagają od mnie sukcesów za wszelką cenę. Rozumieją moje poświęcenie, widzą, ile czasu spędzam na treningach i przygotowaniach. Czuję od nich wsparcie, a nie oczekiwania. Cieszę się też z tego, że mam bardzo wielu kibiców, którzy nie patrzą na mnie przez pryzmat tego, co dzieje się teraz, tylko trochę szerzej.

Puchar Świata w Zakopanem to ostatni moment na uratowanie tego sezonu?

Ani trochę. Nie wolno tak do tego podchodzić, że to ostatnia deska ratunku, a potem nie ma już nic. Nawet jeśli coś nie wyjdzie, to co się stanie? Kula ziemska przecież nagle się nie zatrzyma, życie będzie się toczyć.

Bo to jest tylko sport.

Otóż to. Nie chcę oczywiście, żeby to zostało odebrane tak, że nie mam ambicji i podchodzę na odczep się do zakopiańskich konkursów. Tak nie jest. To naturalne, że chcę osiągnąć jak najlepszy wynik. Ale wiem też, że muszę po prostu skupić się na wykonaniu zadania, a nie na bezpośredniej rywalizacji z zawodnikami, czy na dopuszczeniu do siebie trochę większej dawki adrenaliny.

Wiadomo jednak, że na Wielkiej Krokwi zawsze dobrze się czujecie, mówi się nawet pół żartem, pół serio, że ta skocznia i te zawody mają dla was moc terapeutyczną.

Z jednej strony decyduje dobra znajomość obiektu, a z drugiej atmosfera, która panuje podczas zawodów. Nie da się nie wziąć ani grama pozytywnej energii wysyłanej przez ponad 20 tysięcy ludzi. Zakopane jest przez to dla mnie wyjątkowe.

Pamięta Pan swój debiut w Pucharze Świata w Zakopanem?

Szczerze mówiąc, to nie.

2004 rok, miał Pan wtedy niecałe 17 lat.

Dawno temu [śmiech].

105,5 metra, 49. miejsce.

To w ogóle był mój debiut w Pucharze Świata. Wtedy na pewno trochę mnie to przerosło, nie potrafiłem wykorzystać nic z tego, co miałem.

Zleciało, prawda?

Oj, zleciało. Ale ciągle jeszcze sporo przede mną.

***

Kamil Stoch w Zakopanem trzykrotnie wygrywał zawody Pucharu Świata na Wielkiej Krokwi. Po raz pierwszy triumfował w 2011 roku - to były te słynne zawody, w których Adam Małysz zaliczył upadek, więc symbolika tego zdarzenia narzucała się sama. Orzeł z Wisły ma na koncie jedno zwycięstwo w Zakopanem więcej od swojego sukcesora, ale liderem w tej klasyfikacji jest Gregor Schlierenzauer. Austriak triumfował tu aż pięć razy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska