Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"I niewierzący mówią, że w górach odczuwają bliskość Boga"

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Nie da się zrozumieć fenomenu zdobywania szczytów, analizując jedynie sferę psychologiczną. Istota gór sięga bowiem znacznie głębiej: do sfery kulturowej, religijnej. Dotyka mistycyzmu.
Nie da się zrozumieć fenomenu zdobywania szczytów, analizując jedynie sferę psychologiczną. Istota gór sięga bowiem znacznie głębiej: do sfery kulturowej, religijnej. Dotyka mistycyzmu. fot. Wojciech Matusik
Wspinacze rozmawiają z Bogiem, ze zmarłymi, spotykają Anioła Stróża. W górach udręka przeplata się z ekstazą - z prof. Zdzisławem Janem Rynem, psychiatrą i badaczem ludzi gór rozmawia Maria Mazurek.

Spędziłem kilkadziesiąt lat, badając ludzki organizm w górach. Mam poczucie porażki, bo robiłem to w konkretnym celu: by zapobiec wypadkom. A połowa z moich kolegów zginęła

Spędził Pan Profesor 50 lat na badaniu psychiki alpinistów. Odkrył Pan, co tkwi w ich głowach?
Co młodych, wysportowanych ludzi pcha do tego, aby w strasznych mękach, ryzykując życie, zdobywać najwyższe szczyty? To pytanie ludzie zadają sobie od wieków. I nie ma jednej, prostej odpowiedzi. Jako psychiatra mogę jednak wskazać, że alpinistów łączą pewne charakterystyczne cechy. Na przykład w ich hierarchii wartości to nie życie zajmuje najwyższą pozycję. Ważniejsze są doznania emocjonalne, ekstatyczne. To osoby są uzależnione od silnych emocji. Większość z nich żyje od wyprawy do wyprawy. Codzienność jest dla nich tylko łącznikiem, nie celem. Kiedy wracają do domów, z pozoru funkcjonują normalnie, ale z ich perspektywy jest to „życie na niby”. To są dla nich okresy abstynencji, podczas których odczuwają głód emocji.

Alpiniści mówią też często: robimy to, by pokonywać swoje słabości.
To klasyczny przykład psychologicznego mechanizmu kompensacji - przez zmaganie się z przeciwnościami udowadniamy sobie, że jesteśmy wartościowymi, odważnymi ludźmi. W moich badaniach uczestniczył wybitny himalaista. Kiedy był w szkole podstawowej, cała klasa pojechała na wycieczkę na Babią Górę. Wcześniej zbadał ich lekarz szkolny. Jako jedynemu z klasy lekarz zabronił udziału w wycieczce. Chłopiec przeżył mocne upokorzenie. Do tego stopnia, że kiedy 20 lat później stanął na Noszaku, najwyższym szczycie Hindukuszu, jego pierwszą myślą było: „udowodniłem lekarzowi, że się nadaję”. Ale głód wspinania był tak silny, że nie zaprzestał wspinaczki, nawet gdy zdobył najtrudniejsze wierzchołki w Himalajach. Ten głód towarzyszył mu aż do śmierci w lawinie pod Mount Everestem.

Byłem tym, który szuka w mózgach alpinistów „dziur”. Te badania i same góry zawładnęły mną. Zapłaciłem za to zdrowiem

Czy motywacja do wspinania rodzi się w dzieciństwie?
Zawsze staram się sięgać do korzeni, by zrozumieć, dlaczego te osoby wybrały alpinizm jako sport (mówię „sport”, ale wspinaczka górska jest czymś więcej; ma też swój wymiar kulturowy i psychologiczny, bo dotyczy relacji człowieka z górami). Kiedy zastanawiam się nad tym, dlaczego wybrałem góry - czy też dlaczego góry wybrały mnie - widzę, że dzieciństwo odcisnęło wpływ na mojej psychice. Urodziłem się w Szczyrku, więc góry otaczały mnie od zawsze.

Pamiętam, gdy jako uczeń szkoły podstawowej pojechałem na wycieczkę do Warszawy - jakie było moje zdumienie, że są miejsca, gdzie jest płasko, gdzie nie ma gór!
Na studiach w Krakowie wraz z kolegami, 60 lat temu, założyliśmy Studenckie Koło Przewodników Górskich, które dzisiaj liczy przeszło tysiąc członków! W 1966 roku pojechałem w Kaukaz, na Elbrus. I tam na wysokości pięciu tysięcy metrów po raz pierwszy doznałem tego, co robi z nami wysokość i niedostatek tlenu. Miałem iluzje słuchowe.

Jak te iluzje wyglądały?
Zgrzyt czekana wbijanego w lód zamieniał się w piękną melodię, która powoli oddalała się ode mnie. Wbiłem czekan raz jeszcze i usłyszałem to samo. Jako lekarz zdałem sobie sprawę, że ta melodia naprawdę nie istnieje. Że to zaburzenia percepcji słuchowej. Oprócz tego miałem poczucie zupełnego osamotnienia, zamknięcia w sobie, niemal autystycznego.

Kiedy wróciłem z wyprawy, opowiedziałem o tym mojemu mistrzowi, Antoniemu Kępińskiemu. Profesor zachęcił mnie, abym w pracy doktorskiej (później również habilitacyjnej) zajął się zaburzeniami psychicznymi w warunkach stresu dużych wysokości. Wówczas była to terra incognita; nie było naukowych opracowań dotyczących reakcji mózgu u osób przebywających na ekstremalnych wysokościach. Spędziłem w Ameryce Łacińskiej kilkanaście lat, w tym kilka na dużej wysokości. Prowadziłem obserwacje nad aklimatyzacją człowieka do życia na dużej wysokości. Za sprawą moich publikacji długo byłem nieakceptowany przez część środowiska górskiego jako ten, który „szuka dziur w mózgu alpinistów”. Badania prowadziłem w Hindukuszu, potem w Andach, w prowizorycznych warunkach, w wysokogórskich schronach. I góry, i badania zawładnęły mną bez reszty. Przypłaciłem to własnym zdrowiem - mam rozrusznik serca. Serce, przyzwyczajone do wysokogórskich warunków, nie potrzebowało już tyle tlenu na nizinie, więc w normalnych warunkach zwalniało swój rytm, nawet o połowę, do granic omdlenia.

Musi mieć Pan jednak satysfakcję: Pana badania, wówczas pionierskie, znajdują dziś potwierdzenie w publikacjach innych naukowców.
Dziś technika pozwala na bieżąco, np. przez elektrody zamontowane w kaskach, monitorować pracę mózgu wspinaczy stających na szczycie Mount Everestu. I owszem, najnowsze badania naukowców z Japonii, Niemiec czy Hiszpanii potwierdzają moje obserwacje. Ale czy odczuwam satysfakcję? Jako naukowiec pewnie tak. Ale mam też poczucie porażki, bo niewiele te prace przyniosły w praktyce. Prowadziłem badania w konkretnym celu: aby zapobiec śmiertelnym wypadkom w górach. A ich liczba rośnie, nie maleje. Owszem, mogę tłumaczyć sobie, że rośnie też liczba ludzi uprawiających wysokogórski trekking. Niemal połowa moich kolegów i koleżanek, których badałem, już nie żyje.

Jak Pan sobie z tym radzi?
(Długie milczenie). Oprócz poczucia ludzkiego żalu i smutku, zawsze staram się dojść do tego, dlaczego to się wydarzyło. Każdy przypadek szczegółowo analizuję. Niełatwo się z górską śmiercią pogodzić. Są wśród nich tacy, którzy uratowali w górach moje życie. Nigdy nie zapomnę świetnego himalaisty, filmowca wypraw wysokogórskich Stanisława Jaworskiego. Po powrocie z wyprawy w Hindukusz otrzymał zamówienie na realizację filmu o śmierci w górach. Zadzwonił do mnie, czy pomogę mu w pracach nad scenariuszem. Przyjechał do Krakowa, wspólnie napisaliśmy scenariusz. Z tym pomysłem wyruszył w Himalaje, na Manaslu. Wisiał w uprzęży, na linie zawieszonej do stanowiska i wychylony filmował himalaistów, którzy byli nad nim. Lina się urwała. A on dalej filmował. Jak go znam, trzymał kamerę dopóki nie upadł. Zginął na miejscu. I tak, w niezamierzony sposób, nakręcił film... o własnej śmierci. To było w 1983 roku.

Tym trudniej mi zrozumieć, co widzicie w tym alpinizmie?
Nie da się tego zrozumieć, jeśli analizujemy wyłącznie sferę psychologiczną. Istota wspinaczki górskiej sięga bowiem znacznie głębiej; do sfery kulturowej, religijnej. Dotyka mistycyzmu. Proszę zwrócić uwagę, gdzie kierujemy głowę, modląc się? Ku górze. W wierzeniach wielu ludów niedostępne szczyty były traktowane jako siedziby bóstw, jako górskie sanktuaria. Potwierdzają to ofiary, głównie z dzieci, składane na szczytach gór, głównie w Andach. Od wieków ludzie traktowali góry jako łącznik z Bogiem. Z relacji badanych wynika, że wizje w górach mają często charakter mistyczny czy wręcz - religijny. Niektórzy mówią, że rozmawiali z Bogiem, spotkali swojego Anioła Stróża. Inni, i to także osoby niewierzące, relacjonują, że w górach odczuwały bliskość Boga.

Jak niewierząca osoba może mieć tego typu doświadczenie?
W tym właśnie kryje się magia gór. Niedawno Kraków odwiedził mój przyjaciel kataloński, lekarz i himalaista, José Antonio Pujante. To agnostyk, autor książki „Nie widziałem Boga na szczycie Everestu”. Opowiada jednak, że kiedy schodził z Aconcagui, najwyższego szczytu obu Ameryk, zbłądził we mgle i zboczył ze szlaku. Postanowił przeczekać na poprawę pogody w osłonie skały, bo rozpętał się „biały wiatr”, zwany „viento blanco”, niosący drobne kryształki lodu. Każdy oddech w tych warunkach oznacza wciągnięcie tych kryształków do płuc, co powoduje skurcz oskrzeli i pozbawia nas możliwości oddechu. Kryształki lodu oblepiły ciało Pujante do tego stopnia, że był opancerzony lodem. Nie mógł się ruszyć, był fizycznie sparaliżowany. Opowiadał, że odczuwał ból tak silny, że gdyby tylko był w stanie sięgnąć do plecaka po scyzoryk, podciąłby sobie żyły, żeby skrócić swoje cierpienie. Przez cały czas, dopóki nie zapadł w śpiączkę z wychłodzenia, pozostawał w psychozie: rozmawiał z nieżyjącym od 10 lat ojcem, ze swoimi przyjaciółmi, miał mistyczne wizje. Jakimś cudem przeżył noc i następnego dnia znalazła go ekipa ratunkowa. O tym doświadczeniu napisał w książce, że nigdy w życiu nie zaznał tak namacalnej bliskości Boga.

Pan doświadczył kiedyś podobnych wizji w stanie wychłodzenia?
Tak. Przez rok pracowałem w La Paz, stolicy Boliwii, jako lekarz polskich inżynierów budujących hutę szkła płaskiego. Jednocześnie współpracowałem z Boliwijskim Instytutem Medycyny Górskiej. Zbliżał się sylwester, moi współpracownicy planowali różne rozrywki, a ja pomyślałem, że skoro mam cztery dni wolnego, to wyruszę w samotną podróż motocyklem po pustkowiach płaskowyżu Altiplano. To było gdzieś, gdzie spotykają się granice Boliwii, Chile i Peru. Z wojskowej mapy wynikało, że powinienem natrafić na indiańską osadę, w której mógłbym przenocować. Zamiast indiańskiej wioski trafiłem na ... rzekę bez mostu. Postanowiłem wejść do niej i poszukać miejsca, gdzie nurt jest płytki, żeby przeprowadzić motocykl na drugą stronę. Zapaliłem silnik w nadziei, że maszyna mnie „wyciągnie” na drugi brzeg. Ale na środku rzeki porwał mnie nurt - wpadłem pod wodę, motocykl również. Dodam, że była już noc, wysokość ponad czterech i pół tysiąca metrów, temperatura spadła poniżej zera. Wyciągnąłem jakoś motocykl, ale nie było mowy o jego uruchomieniu. Nie miałem też namiotu, więc noc spędziłem pod płachtą biwakową. Jak okazało się nad ranem, przysypała mnie gruba warstwa śniegu, przez co oddychałem powietrzem jeszcze bardziej ubogim w tlen, niż wskazywałaby na to wysokość. Doznałem wychłodzenia, miałem iluzje słuchowe. Słyszałem głosy kolegów z poprzednich wypraw, którzy kpili ze mnie lub podtrzymywali mnie na duchu. A ja byłem tylko biernym słuchaczem; nie miałem możliwości ustosunkowania się do tych iluzji.

Rozumiem, że Pan cały czas miał świadomość, że to tylko iluzje?
Nie do końca. Jednak te głosy brałem za rzeczywiste. Na szczęście rano okazało się, że obok była wioska indiańska i jej mieszkańcy nakarmili mnie, zaprosili do siebie, żebym się ogrzał, odpoczął, naprawił motor.

Moje doświadczenie z Altiplano to zresztą klasyka choroby wysokościowej. Statystyki z ostatnich lat pokazują, że do większości wypadków w wysokich górach nie dochodzi z przyczyn technicznych - lawiny, wpadnięcia do szczeliny lodowca, ale ich powodem jest właśnie choroba wysokościowa i jej powikłania.

Sama też miałam objawy choroby wysokościowej, właśnie na boliwijskim Altiplano. Ale skończyło się na bólach głowy, szybszym biciu serca i nocnych dusznościach.
To charakterystyczne objawy łagodnej choroby górskiej. Dotykają one niemal każdego, kto przekroczy wysokość czterech tysięcy metrów, szczególnie bez wcześniejszej aklimatyzacji. Niektórzy odczuwają dolegliwości już na wysokości tatrzańskich szczytów, czyli koło dwóch i pół tysiąca metrów. Mniejsza zawartość tlenu w powietrzu powoduje też często zawroty głowy, brak apetytu, problemy ze snem. Zmniejsza się też zdolność koncentracji uwagi, zapamiętywania, stajemy się apatyczni, brakuje nam refleksu, spostrzegawczości. Na takich wysokościach kobiety z nizin mogą mieć problemy z płodnością. Kiedy przebywałem w La Paz, zaleciłem dwóm małżeństwom, które bezskutecznie starały się o dziecko, urlopowy wyjazd w doliny. I faktycznie, w obu przypadkach kobietom udało się zajść w ciążę.

Kolejny etap wiąże się z niedotlenieniem organizmu, zwłaszcza mózgu. Pojawia się afazja, czyli trudności z wysłowieniem się (charakterystyczne również dla osób po udarach). Upośledzona jest orientacja w miejscu i czasie, spada zdolność logicznego myślenia i podejmowania decyzji, zachowanie staje się irracjonalnie, pojawiają się omamy, czyli halucynacje. Zanika poczucie tożsamości. Alpinista traci świadomość, kim jest i po co tu jest. Irracjonalne zachowania i decyzje podjęte w tym stanie mogą się okazać tragiczne. Do tego dochodzą najgroźniejsze powikłania choroby górskiej: wysokościowy obrzęk płuc, a także mózgu. W przypadku tego pierwszego płuca zalane są płynem, człowiek się dusi i umiera podobnie jak topielec. W przypadku obrzęku mózgu dochodzi do wzrostu ciśnienia śródczaszkowego i utraty świadomości. Ucisk na mózg może spowodować wgłobienia pnia mózgu [przemieszczenie się części mózgowia - przyp. red.] i natychmiastową śmierć. Z praktyki alpinizmu wiemy, że nie ma na to skuteczniejszego lekarstwa niż natychmiastowa ewakuacja z tej wysokości. Nie zawsze jest to możliwe w trudnej scenerii wysokich gór. Dlatego krytycznie oceniam zdobywanie ośmiotysięczników w stylu alpejskim, a więc bez odpowiedniej aklimatyzacji. Powolne, wieloetapowe przystosowanie się do wysokości skutecznie łagodzi objawy choroby wysokościowej, a tym samym zapobiega trwałym uszkodzeniom mózgu.

Pan kiedyś uratował chłopaka z obrzękiem mózgu.
To był 19-letni student medycyny, Boliwijczyk, który przyleciał z Santa Cruz (400 m) do La Paz (4105 metrów). Już na lotnisku stracił na krótko przytomność. Po zjeździe do niższej dzielnicy miasta ponownie omdlał i zabrano go do szpitala. Wezwano mnie na konsultację, gdzie zastałem chorego w ciężkim stanie. Był nieprzytomny, siny, miał drgawki padaczkowe. Lekarze podejrzewali, że chłopak miał wylew albo zatruł się narkotykami. Po zbadaniu stwierdziłem, że cierpi na wysokościowy obrzęk mózgu. Zaleciłem natychmiastowy transport lotniczy na mniejszą wysokość. Dotarliśmy do prezydenta kraju, prosząc o przydzielenie samolotu wojskowego i choć tę zgodę uzyskaliśmy, to pilot nie odważył się wykonać nocnego lotu. Na szczęście rodzina chorego wynajęła awionetkę sanitarną. Ruszyliśmy o świcie z chorym w stanie agonalnym. Poleciałem z nim, bo żaden z lekarzy boliwijskich się na to nie odważył. Kiedy przekroczyliśmy Andy i wlecieliśmy nad dżunglę, poprosiłem pilota, by obniżył wysokość lotu. Po rozhermetyzowaniu kabiny zdjąłem chłopakowi maskę z tlenem. Jego oddech szybko się ustabilizował, sinica ustąpiła. Po dwóch dniach w miejscowej klinice chory odzyskał przytomność. Badania specjalistyczne dwa tygodnie później nie ujawniły uszkodzeń mózgu. Kilka lat później na Międzynarodowym Kongresie Medycyny Górskiej we Francji dowiedziałem się, że był to prawdopodobnie pierwszy przypadek uratowania pacjenta z wysokościowym obrzękiem mózgu. To historia, którą wspominam z satysfakcją, jako jedną z najpiękniejszych przygód w praktyce lekarza. Uratowałem chłopakowi życie.

Czy później skończył medycynę?
Tego nie wiem. Ale nie sądzę, gdyż medycynę można studiować tylko w dwóch boliwijskich miastach, w La Paz i w Cochabamba. Oba położone są na dużej wysokości. Chciałem zaoferować studia medyczne w Polsce. Poprosiłem ówczesnego ministra edukacji o przyznanie mu stypendium i taką zgodę uzyskałem. Ale ostatecznie chłopak stchórzył i do Polski nie przyjechał.

To jest jednak inna półkula. Też bym się obawiała wyjechać na kilka lat, zostawić wszystko.
To nie tylko inna półkula, a przede wszystkim - inna kultura. Nieraz trudna do pojęcia dla Europejczyka. Indianie wierzą w magię i uprawiają szamańskie rytuały uzdrawiające. Nie przez przypadek w tym świecie stworzono literacki nurt realizmu magicznego. Tubylcy mają inną niż my percepcję czasu. Doświadczyłem tego podczas ceremonii Mari Mari Peni, czyli Witaj Bracie, kiedy Indianie Mapuche, przyjmując mnie jako swego brata, potraktowali mnie jak przybysza z innego czasu.

Tę zaburzoną percepcję widać choćby po słowie mañana, które oznacza i „jutro”, i „rano”.
Słynne mañana oznacza tyle, ile w bliżej nieokreślonej przyszłości. Jutro, pojutrze, za tydzień. Może oznaczać niemal wszystko. W Andach nie warto umawiać się na konkretną datę, godzinę. Jeśli autobusy jeżdżą w czwartki, to nie można mieć pewności, że będzie to akurat najbliższy czwartek. Indianie przesiadują spokojnie, biesiadują, żują liście koki i... cierpliwie czekają, aż „ten” czwartek nadejdzie.

Doświadczyłem tego, przebywając zarówno wśród mieszkańców Andów, jak i w piekle amazońskiej dżungli. W latach 1973-1974 pojechaliśmy na wyprawę w Andy Patagonii. Ekspedycja miała trwać cztery miesiąca, a trwała czternaście miesięcy! Połowa z dziesięciu uczestników nie dotrwała do końca. Jednemu umierała w Krakowie matka, więc złożyliśmy się na bilet powrotny, żeby zdążył się z nią pożegnać. Od innego kolegi odeszła żona, wracał więc do Polski już jako wolny mężczyzna. Jeszcze inny w drodze powrotnej, na statku, ożenił się z Polką spotkaną nad jeziorem Titicaca. W Patagonii przeżyliśmy trwające niemal dwa miesiące huragany. Jeden, w bazie pod Fitz Royem, tak gwałtowny, że na naszych oczach poryw wiatru uniósł w powietrze taflę wody z jeziora. Spore drzewa wyrwane z ziemi fruwały w powietrzu. Jeden z kolegów nie wytrzymał naporu wiatru i... oszalał. Oddalił się od bazy wyprawy, na szczęście został odnaleziony przez straż parku narodowego w sercu argentyńskiej pampy. Podczas tej wyprawy doświadczyliśmy różnych wymiarów ludzkiej egzystencji: miłości i nienawiści, heroizmu i tchórzostwa, przyjaźni i zdrady. Cała dziesiątka została naznaczona piętnem wielkiej przygody i ekstremalnego stresu. Wróciliśmy do kraju ci sami, ale już nie tacy sami. To odmieniło nas na zawsze.

Jeśli więc pyta pani, co my widzimy w tych górach, to mogę powiedzieć, że tę przedziwną mieszankę udręki i ekstazy. Ale też spotkania z Bogiem i spotkania ze śmiercią. Koloryt tych doświadczeń jest indywidualnie zróżnicowany. Wanda Rutkiewicz, jedna z badanych przeze mnie osób, podjęła w krytycznym czasie decyzję, że bez śpiwora i bez kuchenki zostaje na samotnym biwaku, na wysokości ponad ośmiu tysięcy metrów. Musiała mieć świadomość, że nie przeżyje, kiedy powiedziała do swojego meksykańskiego partnera: wracaj beze mnie. Nie odnaleziono jej ciała. Dlatego jej matka do końca życia nie uwierzyła, że Wanda zginęła w górach.

Czasem alpiniści już przed wyjściem na szczyt umawiają się: jeśli coś będzie nie tak, wracamy osobno. To decyzja o samobójstwie

Tu się nasuwa pytanie o etykę w górach. Czy Carlos Carsolio miał prawo zostawiać Wandę Rutkiewicz samą? Czy Adam Bielecki, schodząc w 2013 roku z Broad Peak, miał prawo zostawić Tomasza Kowalskiego i Macieja Berbekę?
Popełniamy błąd, oceniając zachowanie i decyzje himalaistów w górach z perspektywy gabinetu lekarskiego czy kancelarii adwokackiej. Większość osób na wysokościach ekstremalnych ma ograniczone lub zaburzone zdolności percepcyjne, zaburzenia orientacji, a nawet świadomości. Gdyby pozostawienie słabszego alpinisty bez opieki było przestępstwem, to przypuszczam, że wielu psychiatrów wnioskowałoby zastosowanie kryteriów niepoczytalności. Nie dziwię się Bieleckiemu, że po powrocie z wyprawy, kiedy go osądzano publicznie, miał poczucie głębokiej krzywdy, niezrozumienia, nieuzasadnionej krytyki.

Moje pytanie brzmi inaczej: czy jest winny tego, że zostawił kolegów bez pomocy?
W oparciu o wiedzę, jaką posiadamy, Komisja Etyczna może przeprowadzić ekspertyzę psychologiczno-etyczną każdego z przypadków, na podstawie której można będzie ustalić stopień odpowiedzialności za wypadek w górach, zwłaszcza wypadek śmiertelny. Można przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że kondycja psychiczna alpinistów na ekstremalnej wysokości nie pozwala na w pełni krytyczną ocenę rzeczywistości, a tym samym nie można ich obciążać odpowiedzialnością. Równie ważny jest aspekt etyczny związany z pozostawieniem słabszego uczestnika wyprawy bez opieki. Zdarza się, że uczestnicy wyprawy zawierają rodzaj paktu: przed wejściem w góry umawiają się, czy w razie utraty sił zostają z poszkodowanym, czy też kontynuują wspinaczkę lub wycofują się do bazy. Wielu himalaistów podejmuje taką decyzję, choć nieraz może to być decyzja o samobójstwie.

Bielecki powtarza, że ludzie, którzy nie byli w wysokich górach, nie mają prawa go oceniać. Że tam, w sferze śmierci, każdy krok jest walką o życie. Ale z drugiej strony mamy relację zakopiańskiego skialpinisty, Jędrka Bargiela, który mówi: to takie same góry jak nasze, tylko mniej tlenu. Braterstwo liny tam obowiązuje.
Nadzwyczajna fizjologia Bargiela pozwala mu w miarę normalnie funkcjonować na 8000 metrów. Należy do fenomenów dużych wysokości. Mogę jednak z całym przekonaniem twierdzić, że zdecydowana większość ludzi nie jest w stanie normalnie funkcjonować w tak ekstremalnych warunkach. Wysokość powoli zabija człowieka. Himalaiści są w pewnym sensie wizjonerami. Przekraczają granice, których człowiek racjonalny przekraczać nie powinien.

***

Prof. Zdzisław Ryn
Urodził się w 1938 roku w Szczyrku. Profesor nauk medycznych Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, lekarz psychiatra (uczeń prof. Antoniego Kępińskiego), a także: publicysta, podróżnik, alpinista, badacz choroby wysokościowej i psychiki alpinistów (ich snów, wizji, samopoczucia) oraz dyplomata - był ambasadorem Polski w Chile i Argentynie

***

"Góry. Medycyna. Antropologia" Wydawnictwo „Medycyna Praktyczna” wydało ostatnio książkę prof. Zdzisława Ryna. To pierwsza napisana w języku polskim tak kompletna monografia antropologii i medycyny górskiej. Książka popularnonaukowa o górach i ludziach gór.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska