Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cztery pory roku to za mało, aby zdjąć żałobę po Marku

Maria Mazurek
Monika Karlińska-Nawara z pamiętnikiem, niebieskim zeszytem w motylki
Monika Karlińska-Nawara z pamiętnikiem, niebieskim zeszytem w motylki fot. Andrzej Banaś
Cały czas jest żal i tęsknota. Czasem te emocje są tak silne, że aż bolą fizycznie - przyznaje Monika Karlińska-Nawara, wdowa po Marku Nawarze, pierwszym marszałku Małopolski, w szczerej rozmowie z Marią Mazurek

Pani wciąż na czarno?
Mówi się, że aby żałoba minęła, muszą minąć cztery pory roku. Dla mnie to zdecydowanie za mało. Dopiero w zeszłym roku, na ślub mojego sąsiada Łukasza, po raz pierwszy dodałam do stroju rzecz w innym kolorze - niebieski szal. Od tego czasu zakładam czasem coś niebieskiego, bo to był ulubiony kolor Marka i mój. Czerń - która jest trochę jak pancerz odgradzający od świata - wciąż jednak dominuje.

W sercu też?
Cały czas jest żal i tęsknota. Czasem te emocje są tak silne, że aż bolą fizycznie. A z drugiej strony czuję, że Marek jest wciąż ze mną. Jak robię coś, co by mu się nie spodobało, to niemal słyszę, jak mnie upomina. Czuję jego wsparcie. Często rozmawiam z nim i radzę się go w wielu sprawach. Gdy żył, byliśmy bardzo blisko. I nadal tak jest.

Mija sześć lat od wypadku męża w Austrii, cztery - od jego śmierci. Założyła Pani fundację jego imienia. Czym się zajmujecie?
Chcę, żeby fundacja kontynuowała dzieło męża - budowała tożsamość regionalną i promowała idee samorządu terytorialnego. W przyszłości chciałabym fundować stypendia imienia męża. W ubiegłym roku rozstrzygnięty został konkurs na pomnik nagrobny Marka, który zorganizowała Fundacja wraz z Akademią Sztuk Pięknych w Krakowie. W Alei Zasłużonych stanęło niezwykłe dzieło prof. Aleksandra Śliwy. Rzeźba piękna i symboliczna, niepodobna do żadnej innej. Fundacja zapoczątkowała też działalność wydawniczą, finansując wydanie książki, której treść wiąże się z kulturą Małopolski. W tym roku jest jubileusz 25-lecia odrodzenia Samorządu Terytorialnego. Fundacja będzie chciała włączyć się w obchody, by przypomnieć wielkie zasługi Marka Nawary - pierwszego marszałka Małopolski, w procesie tworzenia się samorządności w Polsce.

Czy jego Wspólnota Małopolska wciąż działa politycznie?
W swoim pierwotnym kształcie nie. Ale warto wspomnieć, że wywodzi się z niej wielu polityków, którzy należą dziś do różnych ugrupowań. Wspólnota Małopolska - jako ruch regionalny - nie dawała możliwości kariery parlamentarnej. Wielu więc odchodziło, by znaleźć się na listach partyjnych w wyborach do Sejmu i Senatu. Ze Wspólnoty wywodzą się np. serdeczni przyjaciele Marka - Jerzy Fedorowicz i Stanisław Hodorowicz, którzy są dzisiaj ważnymi politykami PO, a wiceprzewodnicząca PiS-u Beata Szydło chyba nawet współtworzyła Wspólnotę. Przez wiele lat jej wiceprezesem był Roman Ciepiela, obecny prezydent Tarnowa.

Wracając do wypadku w Austrii. Nie było Pani wtedy z nim?
Nie. Na ogół jeździliśmy na narty razem - w marcu, do Włoch. To dla Marka nauczyłam się uprawiać ten sport. Szczerze mówiąc, narciarz ze mnie był taki, że po kilku zjazdach szukałam schroniska, przy którym opalając się czekałam na Marka. Ale lubiłam te wspólne wyjazdy w Dolomity, bo byliśmy razem, śmialiśmy się i wypoczywaliśmy. Tym razem jednak grupa przyjaciół, z którymi zawsze jeździliśmy, zorganizowała wyjazd w lutym, i to do Austrii. Marek mógł akurat wyrwać się z urzędu, ale ja miałam zobowiązania w tym terminie. Pojechał więc beze mnie, ale jak zawsze - dzwonił codziennie. Narzekał, że to nie to samo co Włochy, że bardzo zimno, i że nic nie widać, bo albo mgła, albo pada śnieg.

Przeczuwała coś Pani?
(Długa cisza). Przed wyjazdem kupili nowy sprzęt - narty, bieliznę termiczną. Wieczorem te rzeczy przywiózł nam do domu kuzyn Marka. Męża jeszcze nie było, bo do późna siedział w urzędzie. Zapytałam, czy kupili także kaski? Nigdy nie wtrącałam się w takie rzeczy, bo to oni byli doświadczonymi narciarzami. Ale tym razem, gdy usłyszałam, że nie kupili kasków, poprosiłam kuzyna Marka, by zrobili to na miejscu, w Austrii. Poprosiłam nawet, by kupili Markowi kask w prezencie, a ja zwrócę im pieniądze po powrocie.

Kto Panią zawiadomił o wypadku?
Właśnie kuzyn. Gdy mi powiedział o wypadku, to zapytałam - właściwie przeczuwając odpowiedź - ale kasku Marek nie miał?!

Pani mąż dostał wylewu na stoku. Czy ten kask coś by zmienił?
Bardzo dużo by zmienił. Marek upadł nieprzytomny na stok, który przy temperaturze piętnastu stopni poniżej zera był twardy jak beton. Doznał wielu stłuczeń i urazu czaszki. Sam wylew nie byłby aż tak ciężki w skutkach. Doszły do niego poważne urazy mechaniczne, którym kask by zapobiegł.

Po wypadku Pani męża głośniej zaczęło się mówić o konieczności jazdy w kasku.
Tak. Wcześniej nie było takiej mody. Kaski zwykle zakładano tylko dzieciom. Po wypadku mąż sam starał się propagować jazdę na nartach w kasku. Pozował w kasku fotoreporterom - mówiąc, że już zawsze będzie o nim pamiętał. I rzeczywiście - w jakimś stopniu przyczynił się do tego, że jazda na nartach w kasku stała się popularniejsza. Wypadek męża, chociaż w tym aspekcie, przełożył się na społecznie pozytywny skutek. Wielu naszych znajomych kupiło wtedy kaski po raz pierwszy w życiu. Osobnym problemem była kwestia posiadania ubezpieczeń. Po wypadku męża - za sam transport helikopterem ze stoku do szpitala otrzymałam rachunek na 7,5 tysiąca euro. A były jeszcze koszty pobytu w szpitalu i leczenie. Nauczona tymi doświadczeniami, mówiłam na ten temat także podczas prowadzonych przeze mnie szkoleń dla młodych Romów. Pewnego dnia podszedł do mnie jeden z nich i powiedział: Nie przyjdę na kolejne zajęcia, bo wyjeżdżam do Anglii. Ale dzięki pani wykupiłem ubezpieczenie.

Kiedy dowiedziała się Pani o wypadku męża, zaraz pojechała Pani do Austrii?
Tak. Telefon odebrałam akurat w naszym domku w górach, gdzie pojechałam wymienić butlę gazową. Był piątek, mąż następnego dnia miał wrócić z Austrii. Planowaliśmy pojechać jeszcze na weekend do naszego domku, więc chciałam, żeby było w nim ciepło. Po telefonie wsiadłam do samochodu, przyjechałam do Krakowa wzięłam tylko kilka niezbędnych rzeczy i natychmiast ruszyłam do Austrii. Do szpitala w Klagenfurcie dotarłam nocą.

Było bardzo źle?
Tak, bardzo. Marka wprowadzono w śpiączkę farmakologiczną. Nie było jednak obrzęku mózgu i po kilku dniach lekarze stwierdzili, że jeśli muszę jechać do Polski, by pozałatwiać swoje sprawy zawodowe, to jest to najlepszy moment, bo niedługo będą Marka wybudzać i wtedy powinnam ponownie tam być. Na drugi dzień po przyjeździe do Krakowa dostałam wiadomość, żeby wracać, bo stan męża pogorszył się. Pojawił się obrzęk mózgu i musieli wyciąć fragment czaszki, by zrobić miejsce dla opuchlizny. Jechałam do Klagenfurtu nocą. Miałam GPS. W złym miejscu zjechałam z autostrady, sądząc, że to będzie skrót. W rezultacie wjechałam wąskimi serpentynami na jakąś górę, na wysokość 1700 metrów. Dopiero tam zorientowałam się, że zabłądziłam. Tymi samymi serpentynami wróciłam ponownie na autostradę. Czułam straszliwe zmęczenie. Bałam się, że nie dam rady dojechać na czas. Zaczęłam polewać sobie głowę zimną wodą, żeby trochę otrzeźwieć. Udało się. O świcie dotarłam do kliniki.

Mąż źle wyglądał?
Tak, był cały opuchnięty. Tak jakby pogryzły go osy. Nie było widać nawet oczu. Wycięty kawałek czaszki wstawili mu po wielu dniach, gdy stan zdecydowanie się już poprawił. Wcześniej nie wiedziałam, że można komuś wyciąć fragment czaszki, a potem ponownie go zamontować.

Mąż był w śpiączce sześć tygodni. Jak wyglądały dla Pani te dni?
Przyjeżdżałam do szpitala rano, wyjeżdżałam wieczorem. Z sali wypraszano mnie na dwie godziny w południe oraz gdy wykonywano jakieś szczególne zabiegi. Pielęgniarki zaproponowały mi włączenie się w regularną pielęgnację męża. Pokazały mi proste zabiegi, które potem wykonywałam. Pewnego razu ze zdziwieniem stwierdziłam, że osoba w śpiączce może odczuwać łaskotanie na stopach. Początkowo myślałam, że mąż się wybudza. Lecz lekarze wytłumaczyli mi, że to naturalny odruch w śpiączce. Tak jak ziewanie. Personel polecił też, żeby mówić do męża, a nawet delikatnie śpiewać mu do ucha. Uznałam, że mój śpiew może nie być skutecznym lekarstwem, więc puszczałam mu - oprócz naszej ulubionej muzyki - skoczne kolędy Arki Noego, choć Boże Narodzenie już minęło. Słuchał też nagrania "Pana Tadeusza". Pamiętam, że jedna z pielęgniarek, mimo że nie rozumiała słów, była zachwycona melodyjnością recytacji Andrzeja Seweryna.

Gdzie Pani mieszkała?
To piękna historia. Kiedy mąż miał wypadek, pani Elżbieta Penderecka ze swoją przyjaciółką, pochodzącą z Austrii niemiecką księżną Iriną zu Sayn-Wittgenstein-Berleburg, oglądały telewizję w Polsce. Zobaczyły na pasku informację o wypadku Marka. Księżna od razu zaproponowała gościnę w swoim domu blisko Klagenfurtu. Dzięki determinacji pani Elżbiety, po kilku dniach dotarła do mnie ta wspaniała propozycja.

Znałyście się wcześniej z księżną?
Nie.

To czemu to zrobiła?
Zapytałam ją o to samo. Odpowiedziała, że kiedyś jej ojciec wyjechał na polowanie do Afryki, gdzie zmarł. Kiedy przyjechała tam, by załatwić wszystkie sprawy - ludzie, których spotkała, zupełnie nieznajomi - okazali jej bardzo wiele serca. Nie tylko gościli ją, karmili i pomogli załatwić wszystkie formalności, lecz również dobrym słowem wspierali ją w najtrudniejszych chwilach. Wtedy postanowiła, że musi to dobro jakoś przekazać dalej. Kiedy mi o tym opowiedziała, obiecałam jej, że ten łańcuszek dobra będę kontynuować. I tak się dzieje - w ramach moich skromnych możliwości. Przez ostatnie lata pokój, w którym mieszkał mój tata, nie jest już pusty. Zawsze ktoś tam gości. Dwa lata mieszkał w nim syn mojej koleżanki, który studiował w Krakowie, lecz nie było go stać na wynajęcie kwatery, a teraz co tydzień przyjeżdża młoda, bardzo chora dziewczyna z mamą, na zabiegi do szpitala.

Zżyła się Pani z księżną?
Widzi pani ten niebieski zeszyt w motylki? Księżna na początku naszej znajomości przyniosła mi go i powiedziała: Opisuj wszystko, proś także innych, by ci się tu wpisywali. Pisanie pomaga, koi serce, jest najlepszą terapią. I rzeczywiście - zaczęłam zapisywać w nim swoje refleksje. Musiałam przyjąć jakąś formułę, więc wszystko jest opisane w formie listów do Marka. Pierwszy wpis zrobiła księżna, a mój pamiętnik zaczyna się od słów: "Marusiu kochany! Księżna podarowała mi ten zeszycik - wierzę, że na dobrą wróżbę. Mam nadzieję, że wkrótce będziemy czytać te wspomnienia wspólnie". Mam w nim wpisy od lekarzy, pielęgniarek, rodziny, ale także kardynała Kazimierza Nycza, wojewody Jerzego Millera Millera i wielu innych.

Czy Marek kiedykolwiek przeczytał notes?
Tak! Pewnego dnia zaniepokoiła mnie dłuższa cisza w domu. Weszłam do pokoju i zobaczyłam go zaczytanego. Gdy skończył, powiedział, że nie zdawał sobie sprawy z tego, co się działo wokół niego. Był bardzo wzruszony. Mocno mnie wtedy przytulił.

Pani mąż był w śpiączce aż sześć tygodni?
Tak. Lekarze przygotowywali mnie na najgorsze. Gdy zaczęli odstawiać leki, początkowo wcale nie chciał się budzić. Ja mu pomagałam, jak mogłam. Całowałam go, tuliłam, ściskałam za rękę. I w końcu poczułam, że odpowiedział pocałunkiem na mój pocałunek, potem, że odpowiedział na uścisk dłoni. Mówiłam o tym lekarzom, lecz oni początkowo nie bardzo wierzyli i patrzyli na mnie takim wzrokiem...

Jak na wariatkę?
Raczej jak na osobę, która kurczowo trzyma się nadziei. Ale następnego dnia lekarze sami dostrzegli znaki świadczące o tym, że nie tylko się wybudził, ale słyszy i rozumie. Wracał do formy bardzo szybko. To przede wszystkim zasługa jego silnego charakteru oraz wspaniałej opieki medycznej w Austrii.

Wielkanoc spędziliście jeszcze w Austrii?
Tak. Po tygodniach w śpiączce trzeba nauczyć się samodzielnie oddychać i przełykać - podczas śpiączki wszystkie te czynności są wykonywane przez aparaturę. I każdy taki drobny sukces to kamień milowy w rehabilitacji. Jak ja się cieszyłam z tych kamieni milowych! Wie pani, ludzie żyją na ogół tak szybko, że nie zastanawiają się, jakim cudem jest to, że oddychają, że jedzą. I że jeden moment może oznaczać koniec. Dlatego tak trzeba się cieszyć z każdej chwili i z dobrego zdrowia. Marek szybko wracał do formy. Dużo ćwiczył. Był typem wojownika, więc powrót do zdrowia także traktował jak wyzwanie.

Na wiosnę 2009 roku wróciliście do Polski.
W transporcie pomógł nam przyjaciel Piotr Skalski, który wysłał do Klagenfurtu swoje auto z kierowcą. Przyjechał z nim anestezjolog dr Tomasz Langie, który towarzyszył nam w podróży do Polski. Ale gdy wróciliśmy, na trzeci dzień Marek osłabł, do mózgu wdarło się zakażenie. Kolejną operację wykonał prof. Marek Moskała z kliniki przy ul. Botanicznej, wielka postać polskiej neurochirurgii i wspaniały człowiek, któremu wiele zawdzięczam. Kolejny anioł na naszej drodze to prof. Agnieszka Słowik, która leczyła Marka przez wiele miesięcy, by zwalczyć skutki zakażenia. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak ciężka to była walka. Dopiero gdy wychodziliśmy ze szpitala, zrozumiałam ryzyko powikłań, które nad Markiem wisiało podczas leczenia. Na szczęście przez całe lato mógł wychodzić na popołudniowe przepustki. W domu spotykał się z przyjaciółmi i politykami. Nie mógł doczekać się wyjścia ze szpitala. Stało się to dopiero ostatniego dnia sierpnia. Nie byłby sobą, gdyby nie zaczął od razu od mocnego akcentu. Już 9 września pojechaliśmy do Krynicy na Forum Gospodarcze, gdzie spotkał się z przewodniczącym Parlamentu Europejskiego Jerzym Buzkiem, z radnymi i zarządem województwa.

Pani mąż wrócił potem do pracy i pełnił funkcję marszałka jeszcze przez rok.
Tak. I to był rok, w którym wiele się działo. Kontraktowano wielkie inwestycje, które są teraz z wielką pompą otwierane. Na przykład wmurowano kamień węgielny pod Centrum Kongresowe ICE w Krakowie, pod Muzeum Jana Pawła II w Wadowicach, pod Centrum Jana Pawła II "Nie lękajcie się", pod Centrum Komputerowe na AGH. Wbijano "pierwszą łopatę" pod obwodnice Gorlic, Dobczyc...

Potem, jesienią 2010 roku, przegrał wybory samorządowe.
Wspólnota, mimo że przekroczyła próg wyborczy, nie uzyskała mandatu. Marek pierwszy raz od początku samorządności w Polsce był bez mandatu radnego, który - jako dowód uznania ludzi - traktował jako największy zaszczyt. Został także bez pracy. W tym wypadku nie chodziło o zarobki, gdyż ja prowadziłam firmę doradczą, a Marek mi pomagał. Chodziło o funkcje społeczne, do których był przyzwyczajony. Jeśli tak aktywny człowiek nagle zostaje w domu, to czuje się niepotrzebny. To był dla niego niewyobrażalny i niezrozumiały cios.

Myśli Pani, że to mogło go zabić?
Nie chcę wyrokować, ale na pewno nie pomagało mu to żyć. Wie pani, kiedy Marek umarł? W dniu, w którym wszyscy samorządowcy jechali na spotkanie z prezydentem Komorowskim z okazji Święta Samorządu. To było pierwsze Święto Samorządu, które miało się odbyć bez niego...

Umarł we śnie?
Tak, nad ranem. Ja zawsze wstawałam bardzo wcześnie, koło czwartej, bo należę do "skowronków", którym najlepiej pracuje się wcześnie rano. Ale Markowi pozwalałam pospać tak długo, jak było to możliwe. W końcu jednak musiałam go obudzić. Około 8 wróciłam do sypialni. Ale już go nie dobudziłam. Zaczęłam go reanimować, jednocześnie wzywając karetkę. Było już za późno.

Co było bezpośrednią przyczyną śmierci?
Może zawał. Może wylew. Nie wiadomo do końca. Czuł się dobrze. Miało być już tylko lepiej. Może gdybym wcześniej wróciła do sypialni...

Bez sensu zadręczać się w ten sposób.
Wiem. Ale zawsze pojawiają się takie pytania i wątpliwości.

Przez dwa lata po wypadku bardzo oboje walczyliście. Czy po tej przegranej nie ogarnia Pani czasem poczucie bezsensu tych zmagań?
Tak absurdalna refleksja nigdy nawet nie zaświtała w mojej głowie! Te dwa lata były najtrudniejszym, lecz także najpiękniejszym prezentem, jaki dostałam od życia. Nigdy wcześniej tak bardzo nie zbliżyliśmy się do siebie. Niemal organicznie. Nasza więź stała się dojrzała i głęboka. I dzięki tym dwóm latom wiem na pewno, że się jeszcze z Markiem spotkamy. Że on na mnie czeka.

*** Marek Nawara
ur. 18 kwietnia 1956 r., zm. 25 maja 2011. Samorządowiec, poseł na Sejm III kadencji, marszałek województwa małopolskiego w latach 1998-2002 i od 2006 do 2010. W latach 1990-1998 był wójtem i radnym gminy Zielonki. Członek Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa (SKOZK), przewodniczący Małopolskiej Rady Innowacji.

20 lutego 2009 r. uległ wypadkowi w Alpach w Austrii, doznając ciężkiego urazu głowy. Przez 35 dni pozostawał w śpiączce farmakologicznej. Wrócił do pracy. W 2010 r. bez powodzenia ubiegał się o reelekcję do sejmiku.

Zmarł 25 maja 2011 r. Został pochowany w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

Zobacz najświeższe newsy wideo z kraju i ze świata
"Gazeta Krakowska" na Youtubie, Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić!
Sprawdź i przeczytaj

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska