Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Życie po talent show, czyli komu udało się zostać gwiazdą

Paweł Gzyl
Monika Brodka (po lewej), Gienek Loska (po prawej)
Monika Brodka (po lewej), Gienek Loska (po prawej) Karolina Misztal/Michał Sikora
Minęło już dziesięć lat, od kiedy w polskiej telewizji pojawił się pierwszy program z popularnego dziś cyklu talent-show. Zapożyczony z Zachodu format programu okazał się wielkim sukcesem dla stacji telewizyjnych. Najpierw był to "Idol". Potem "Mam talent", "The Voice Of Poland" i "X-Factor" podbiły polską widownię, gromadząc tydzień w tydzień miliony widzów przed odbiornikami - pisze Paweł Gzyl.

Formuła niemal sportowego współzawodnictwa między śpiewającymi amatorami okazała się magnesem nie tylko dla widzów, ale również dla młodych wykonawców. Na zwycięzcę programów czekały bowiem wyjątkowe trofea: kontrakt z wielkim koncernem płytowym i wydanie debiutanckiej płyty. Takich nagród nie było w "Szansie na sukces"...

Czy talent-shows przysłużyły się polskiej muzyce rozrywkowej? Spróbujmy podsumować minione dziesięć lat, wskazując na autentyczne talenty wyłuskane przez jury kolejnych programów, jak i na tych, którym się nie powiodło.

Kobiety z Idola

Siłą polskiej piosenki są kobiety. Monika Brodka i Ania Dąbrowska wyrosły na największe gwiazdy wylansowane przez pierwsze edycje telewizyjnego "Idola".

Ta pierwsza zadebiutowała podczas emisji trzeciej serii programu. Choć szczuplutka góralka z Twardorzeczki miała wtedy zaledwie siedemnaście lat, potrafiła pokazać swój charakterek.
Mimo sporej konkurencji - wygrała, dostając się w tryby polskiego show-biznesu. Wytwórnia Sony chciała z niej zrobić soulową diwę - dlatego na dwóch pierwszych płytach Brodka musiała śpiewać covery dawnych przebojów, imitując wokalnie amerykańskie gwiazdy.

Zmęczona tymi doświadczeniami piosenkarka dała sobie czas na odpoczynek - i po przerwie wróciła z płytą "Granda!", na której objawiła się jako w pełni dojrzała artystka.

Brodka pokorna

Połączenie nowoczesnej elektroniki z popową melodyjnością i folkowymi smaczkami sprawiło, że album został uznany za jedno z największych wydarzeń w polskiej muzyce ostatnich lat.
- Spokorniałam przez te wszystkie doświadczenia - podkreśla Monika Brodka. - Przedtem byłam kłótliwa i uparta. Teraz z większą uwagą słucham bardziej doświadczonych ode mnie - tych, którzy autentycznie chcą mi pomóc. Nauczyłam się także dyplomacji. Dawniej w ogóle nie znałam tego słowa. A to umiejętność przydatna w show-biznesie. Ale nadal boję się ludzi. Bo są nieobliczalni, mogą zdradzić, oszukać, wykorzystać, wyrządzić krzywdę. W ciągu ostatnich lat poznałam wiele interesownych osób. Często bywałam szczera i otwarta, a to nie spotykało się z wzajemnością. Dotykała mnie ludzka zawiść i zazdrość. To bardzo bolało - podkreśla.

Dąbrowska wpada w oko

Więcej szczęścia miała Ania Dąbrowska. Chociaż zajęła w pierwszej edycji "Idola" zaledwie ósme miejsce, wpadła w oko rzutkiemu producentowi, Pawłowi Jóźwickiemu, który pracował wtedy dla wytwórni Sony.

I to właśnie on stworzył Anię, taką jaką poznaliśmy w minionej dekadzie - skromną, nieśmiałą, nostalgiczną dziewczynę w stylu retro z naturalnym smutkiem w głosie.

Już jej debiutancki album sprzed dziewięciu lat - "Samotność po zmierzchu" - był dojrzałą propozycją, która objawiła Dąbrowską jako wielką nadzieję polskiej piosenki.

No i wokalistka nie zawiodła - każdy jej następny album był bestsellerem. Co więcej - Ania również w życiu prywatnym została partnerką Jóźwickiego i dorobiła się z nim dwojga dzieci. Dąbrowską zaproszono do grona jury "The Voice Of Poland".

- Chyba wszyscy widzieli, że nie czułam się tam najlepiej - uśmiecha się. - Byłam spięta i denerwowałam się każdym programem. Ponieważ formuła zakładała, że nie wolno w wyjątkowo gorzki sposób krytykować uczestników, próbowałam jakąś okrężną drogą mówić im prawdę. I mam nadzieję, że pozostałam wierna swoim poglądom. Te doświadczenia sprawiły, że przyszła mi do głowy jedna myśl: telewizja rządzi się swoimi prawami, które są bliżej rozrywki niż sztuki. Można to zaakceptować lub z tym walczyć. Przeważnie jednak wygrywają ci, którzy chcą dostarczać rozrywki - dodaje z przekąsem.

Gienek Loska górą

Wśród uczestników talent-shows nigdy nie brakowało ekscentrycznych postaci, które wyróżniały się z tłumu bezbarwnych amatorów. Ale tylko dwóm z nich udało się wygrać - i zyskać ogólnopolski rozgłos.

Gienek Loska, który przyjechał z Białorusi do Polski, aby grać bluesa, początkowo wydawał się bez szans na zwycięstwo. Chudy, zgarbiony, poobijany przez życie - był przeciwieństwem popowego idola, którego miał wyłonić "X-Factor".
Ale właśnie ta odmienność spowodowała, że Loska stał się ulubieńcem telewidzów. Nie bez znaczenia był też jego potężny głos. Wygrał - zdobywając kontrakt z wytwórnią Sony. Do dzisiaj na jego mocy nagrał dwie płyty, które spodobały się przede wszystkim fanom zespołu Dżem. Innym pożytkiem ze zwycięstwa w "X- Factorze" jest dla Loski fakt, że na jego koncerty zaczęła przychodzić większa publiczność. Ale zrezygnował z występów na ulicach polskich miast.

- Najlepiej lubię śpiewać na krakowskim Rynku - podkreśla. - Czuję się tutaj jak w domu. Przecież mieszkałem pod Wawelem przez wiele lat. Niedawno śpiewałem na rogu Siennej, koło Szarej Kamienicy (śmiech). Podobnie jest w innych miastach - w Łodzi, w Opolu, we Wrocławiu.

Bednarek ma talent

Równie oryginalnym wykonawcą odkrytym tym razem dzięki programowi "Mam talent" okazał się Kamil Bednarek.
Młody, energetyczny, z rastafariańskimi dredami na głowie, pokazał jako pierwszy w ogólnopolskiej telewizji, jak śpiewa się jamajskie reggae.

Skaczący i "nawijający" Bednarek szybko stał się gwiazdą programu i choć zajął drugie miejsce, to tak naprawdę on zrobił wielką karierę. Ucierpiał na tym tylko jego zespół Star Guard Muffin - chłopaki pokłócili się z sobą i Kamil musiał rozpocząć solową karierę.

Nie ma drogi na skróty

Nie wszystkim uczestnikom talent-shows udało się podtrzymać zainteresowanie wokół swojej osoby po zakończeniu programu. Największy dramat przeżyła zwyciężczyni pierwszego "Idola" - Ala Janosz. W chwili triumfu nie miała jeszcze osiemnastu lat, była kompletnie niedoświadczona. Wytwórnia chciała najpierw zrobić z niej idolkę nastolatek, a potem gwiazdkę muzyki tanecznej - pod pseudonimem Alex.

Nie udało się jednak i Janosz musiała pójść w odstawkę. Dopiero w zeszłym roku wróciła z autorskim albumem - śpiewając na nim retro-pop w stylu Amy Winehouse.

- Dzięki "Idolowi" moje nazwisko nie jest dziś anonimowe - wyjaśnia Ala. - Z drugiej strony, po "Idolu" byłam czymś w rodzaju królika doświadczalnego. Chcąc szybko zarobić na zdobytej w programie popularności mojego nazwiska, szybko wydano mi debiutancką płytę, która musiała być bardzo komercyjna. To spowodowało zaklasyfikowanie mnie przez wiele osób do grona nieambitnych, popowych piosenkarek. Miałam bardzo niekorzystny dla mnie kontrakt, ale powagę tego zrozumiałam dopiero z czasem. Ponieważ niezależność artystyczna jest dla mnie priorytetem, długo walczyłam o rozwiązanie tej umowy. Udało się po kilku latach - wyznaje.
Podobny los spotkał Ewelinę Flintę. Choć zaczynała od śpiewania bluesa na "Przystanku Woodstock", coś ją podkusiło, aby wziąć udział w "Idolu". Drugie miejsce w konkursie sprawiło, że otworzyły się przed nią podwoje telewizyjnych festiwali i biznesowych bankietów. Dawna hipiska nie odnalazła się jednak w tym otoczeniu. W efekcie wróciła do swego dawnego wcielenia - i śpiewa dzisiaj w małych klubach swego ulubionego bluesa.

- Etykietka uczestniczki "Idola" przeszkadzała przede wszystkim w kontaktach ze środowiskiem - przyznaje. - Niektórzy koledzy czy koleżanki, pamiętając, że wypłynęłam dzięki temu programowi, uważają, że poszłam na łatwiznę. Faktem jednak jest, że "Idol" dał mi taką szansę medialnej promocji, jakiej od nikogo bym nie otrzymała. Wykorzystałam ją, a teraz robię swoje.

Znikająca Hania Stach

Nie udało się też zabłysnąć pełnym blaskiem Hani Stach.
Choć szła w "Idolu" jak burza, ze względów zdrowotnych musiała zrezygnować z programu, a potem zniknęła na kilka lat, by powrócić dopiero w minionym roku z nową płytą, która jednak nie odniosła sukcesu.

- Myślę, że ważne jest, żeby osoby biorące udział w talent-show zdawały sobie sprawę, że to dopiero początek wszystkiego. Choć sceneria i warunki są idealne, to nie do końca prawdziwe. W takim show uczestnik ma wszystko: świetną ekipę, piękną scenę, scenografię, światła, znaną piosenkę, stylistę, fryzjera, i wielką publiczność, która dodatkowo już na starcie go uwielbia. Nic tylko wyjść i zaśpiewać. W realu potrzeba wiele lat na takie warunki i taki odbiór publiczności. Na coś takiego trzeba sobie mocno zapracować. Nie istnieje droga na skróty.

Tych, którym nie powiodło się, mimo wygrania talent-show, jest znacznie więcej.
Przepadł rockman Krzysztof Zalewski i przystojniak Maciej Silski, nikt już nie pamięta o młodziutkiej Magdalenie Walc i Kacprze Sikorze, klapą okazała się płyta Natalii Sikory, bez entuzjazmu przyjęto debiut Damiana Ukuje.
Największe nadzieje na przyszłość budzi Dawid Podsiadło z "X-Factora". Jego debiutancka płyta odsłoniła wielki talent młodego wokalisty - i z miejsca stała się bestsellerem. Być może uda się również Klaudii Gawor z Krakowa. Młoda dziewczyna postanowiła dać sobie jednak czas - i choć wygrała ubiegłoroczną edycję tego programu, nie spieszy się z nagraniami i koncertami.

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska