Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tajemnica morderstwa w klubie Moulin Rouge

Katarzyna Janiszewska
Ulica Pilotow 91, klub nocny Moulin Rouge
Ulica Pilotow 91, klub nocny Moulin Rouge fot. Anna Kaczmarz
Sprawa jest zagadkowa, świadkowie uciekli. Paweł miał 36 lat, był znanym judoką. Zginął tragicznie w nocnym, krakowskim lokalu, ugodzony nożem - pisze Katarzyna Janiszewska.

Paweł pracował w "klubie dla dżentelmenów, oferującym rozrywkę na najwyższym europejskim poziomie", to znaczy mówiąc wprost: striptiz. Stał na bramce, miał do tego pasujące warunki. Wysportowany, postawny, 110 kilo wagi, same mięśnie. Brunet, ostrzyżony na krótko. Już swoim wyglądem budził respekt. Umiał się bić, co w takich miejscach jest nie bez znaczenia, na przykład kiedy klient po paru drinkach zaczyna się awanturować. Bywało.

W jaki sposób tamtego dnia Paweł znalazł się w innym klubie, już niekoniecznie dla dżentelmenów, reklamującym swoje panie na erotycznym portalu Roxa.pl?

Mogło być tak, że rozochocony zmysłowym tańcem klient (znajomy) chciał zmienić lokal i poprosił Pawła, żeby mu towarzyszył? A Paweł, że OK, bo tu już i tak zamykają, odwiedzi przy okazji kolegów na bramce. Albo coś w tym rodzaju.

Przyjechali taksówką, w sobotę nad ranem, na Olszę. W klubie nastąpiła sprzeczka, jakieś zaczepki, szamotanina. Nóż przeciął Pawłowi tętnicę udową, wykrwawił się w parę chwil. Trwają dociekania, jak to się stało. Na sali nie było monitoringu, aby nie krępował klientów pragnących zachować anonimowość.

Zaczynał w Tarnowie
Paweł Pytliński był znanym judoką, dawniej zawodnikiem TS Wisła, reprezentantem Polski, wielokrotnym medalistą. Od małego trenował. Miał 10, może 11 lat gdy zaczynał w tarnowskim Pałacu Młodzieży.

- Przyprowadziła go chyba mama - próbuje sobie przypomnieć Bogdan Kocik, pod okiem którego szkolił się przez osiem lat. - Jego pierwszy sukces: brązowy medal na mistrzostwach Polski młodzików w Koszalinie. Niespodziewany sukces.

Bo tak naprawdę, na początku nic nie wskazywało na to, aby Paweł miał zadatki na wojownika. Mały, pulchny, rumiany chłopczyk.
Wydawało się, że jest z takich, co to słomiany zapał, pewnie zaraz mu minie. Spokojny, dobrze wychowany. A w sportach walki potrzeba przecież sportowej złości, agresji - zaciskasz zęby i idziesz do przodu - zawziętości.

Zawziętość, jak się okazało, Paweł miał. Trudną do zauważenia na pierwszy rzut oka. Ale to zwycięstwo w młodzikach dawało już do myślenia. Że może zewnętrzne cechy są mylące.

- Zawsze był pracowity, solidny, rzetelny - podkreśla trener Kocik. - Musiał mieć zacięcie. I jego rodzice też. Bo on na treningi dojeżdżał z Tarnowca. Kilka kilometrów autobusem, pięć razy w tygodniu, po półtorej godziny - dla małego chłopca to wysiłek. A Paweł był zawsze. Jeśli go nie było, znaczy poważnie zachorował. Nie jakiś tam paluszek i główka.

Jemu sukces nie przyszedł łatwo, nie dostał talentu w genach. Wszystko, co osiągnął w sporcie, to swoją ciężką pracą.
Z Jerzym Szczepanikiem poznali się na macie. Kilkunastoletnie chłopaki zakochane w judo. Nawet gdy się spotkali poza salą treningową gadali tylko o sporcie. Robili sobie zdjęcia z medalami i pucharami. Nad łóżkiem wieszali plakaty Waldemara Legienia, olimpijczyka i mistrza w judo. Trudno je było wtedy zdobyć.

- Pamiętam, jak trener zabrał nas na zawody drużynowe do Krakowa - wspomina Szczepanik. - Wisła walczyła z klubem z Francji. Na trybunach zobaczyliśmy Rafała Kubackiego, mistrza Polski. Pobiegliśmy z Pawłem, żeby nam się podpisał na pasku.

Ambitny
Do Krakowa przyjeżdża w 1998 roku na studia na AWF. Zaczyna trenować na Wiśle. Ambitny. Nawet walkę treningową traktuje poważnie. Trenuje dwa razy dziennie po dwie godziny. Przed południem bieganie i ćwiczenia siłowe. Po południu zajęcia na macie, dużo techniki, rzutów, walki.

Paweł ma świetne podcięcie, jest dynamiczny, silny. Dobry w parterze, w duszeniu, to jego mocne strony. Szybko pnie się w górę, kariera nabiera rozpędu. Zdobywa kolejne medale. Nie lubi przegrywać. Jak już się zdarzy, zawsze chce rewanżu.

Łączy naukę z treningami. Ale kiedy odchodzi sponsor drużyny, musi zacząć pracować. Staje na bramce w studenckich klubach, w Karliku, w Przewiązce.

Co impreza to jakaś zadyma, bójka. Chłopaki spoza Krakowa, kozaki, chcą się pokazać w nowym środowisku. Paweł rozdziela awanturników.

Kiedy przestaje wygrywać w judo, kończy karierę sportową. Mówi: to już nie ma sensu. Ale nie przestaje trenować. Codziennie biega. Chodzi na siłownię, na matę. Ma to we krwi.

Młodym zawodnikom tłumaczy: bez zapieprzania nie ma wyników. Kupuje mieszkanie w Tarnowie. Na razie nie zamierza wyjeżdżać. Tylko tak na przyszłość, w razie czego, żeby być bliżej rodziców.

Pod koniec października mają się odbyć w Krakowie drużynowe mistrzostwa Polski. Przyjaciele namawiają go: wystartuj, możesz jeszcze nieźle zamieszać. Waha się. Obawia się kontuzji, to by go wyłączyło z pracy.

Ostatni rok i koniec
Robert Żaczkiewicz trenował w Błękitnych, po drugiej stronie ulicy co Pałac Młodzieży. Z Pawłem spotykał się na treningach. Zaprzyjaźnili się. Pamięta taką sytuację: jest na mieście, na dyskotece i jakiś facet zaczyna do niego dymić, straszy: zaraz tu przyjedzie Pytliński, to zobaczysz. Gość już wyciąga telefon, żeby po Pawła zadzwonić.

Robert się śmieje: Chłopie, tym razem Pytliński ci nie pomoże.
- Bo Paweł taki właśnie był, że jak ktoś go potrzebował, poprosił o pomoc, zawsze mógł na niego liczyć - wspomina Żaczkiewicz. - I może to go właśnie zgubiło?

Artur Kłys, judoka i trener: - Miał swoje zasady, żelazne, których nigdy nie łamał. Mówił to, co myśli, choć to niepopularne, a jak mówił, tak robił. Solidny, honorowy. Dotrzymywał słowa.

Spokojny. Nie wariował. Trochę samotnik. Nie był duszą towarzystwa. Ale lubiany. Wesoły i uśmiechnięty. Żył z dnia na dzień, nie miał konkretnych planów, było dobrze, jak było. Na razie. Nie narzekał na pracę, ale też nie mówił o niej jakoś entuzjastycznie.
W dzień spał, po południu szedł na trening, nocą pracował. Wszystko kompletnie odwrócone, na głowie. Może dlatego raczej nie myślał o stabilizacji. Prowadził kawalerski tryb życia. Nie miał żony, dzieci, choć u jego boku zawsze ktoś był.

Z Żaczkiewiczem spotkali się dwa tygodnie temu. Paweł opowiadał, że był na wakacjach w Anglii, że super, fajnie poimprezowali. Może kiedyś pojadą razem?
Robert namawiał: Dałbyś sobie spokój z tą bramką.
- Żaczek, to już ostatni rok. Coś sobie znajdę, może sklep otworzę tak jak ty? Ostatni rok i koniec - mówił.

Moulin Rouge
To, co się stało w klubie, mogło być zwykłym przypadkiem. Przypadkowe spotkanie, przypadkowa kłótnia. Pech. Paweł miał swoje sprawy, nikt nie ma samych przyjaciół, ale nie miał też zaciętych wrogów. - Jeśli ktoś trenuje sztuki walki, nie odwraca się plecami, gdy coś się dzieje - mówi Krzysztof Wojdan, trener-koordynator Wisły. - Ja też jestem porywczy, czasem szybciej coś zrobię, niż pomyślę. Tylko że dawniej chłopaki dali sobie po mordzie i koniec. A teraz wyciągają noże. To klęska, co się dzieje w Krakowie.

W sprawy kibicowskie Paweł się nie mieszał. Prawdę mówiąc, nie mógł zrozumieć tej świętej wojny. Przecież w jego mieście też są dwa kluby: Unia i Tarnovia, żyją obok siebie, w zgodzie.

Z chłopakami z innych bramek miał dobre układy. Pomagali sobie, dzwonili do siebie i się ostrzegali: idzie do was banda kiboli, zamknijcie drzwi, bo wam cały klub porozpieprzają. A jak było trzeba, zaczynała się poważna akcja, to jedni do drugich przyjeżdżali.

Żaczkiewicz: Paweł sam robił selekcję, jak mu się ktoś nie spodobał, nie wpuszczał. Jak przychodziło czterech brysiów, wypraszał. Wypiją kilka drinków i będą z tego problemy. A z czterema takimi sam sobie nie poradzi.

W sobotę, w ostatni dzień sierpnia, o godz. 4 nad ranem taksówka z Pawłem i jakimś drugim mężczyzną podjechała pod Moulin Rouge. Taksówkarz wysiadł z nimi, chciał skorzystać z ubikacji. Kiedy wyszedł, zauważył trwające w klubie zamieszanie, klienci dbający o swoją anonimowość w pośpiechu opuszczali lokal.

Paweł mocno krwawił, lewa pachwina była przecięta. Ratownicy reanimowali go przez 45 minut. Kilkanaście grup policyjnych z psem tropiącym przeczesywało teren. W klubie nikt nic nie widział, świadków dawno już nie było.

Idę na matę
W piątek wieczorem Krzysztof Wojdan zamykał salę treningową na hali Wisły przy ul. Reymonta. Szukał klucza, bo nie wisiał na tablicy, tam gdzie zawsze wisi.
- Ja mam klucz, idę potrenować na macie - powiedział Paweł, który nagle się pojawił.
- Dobra. Tylko żebyś pogasił światła. To cześć.
Poćwiczył na siłowni, często sam ćwiczył, potrenował podciąganie na linie. Wziął przysznic, dochodziła już godzina 22. Ubrał się i pojechał do pracy.

***
Po tragedii w internecie pojawiła się notka o Pawle. Napisali: Paweł Pytliński był jak wino - im starszy, tym lepszy. Świetny kolega, podpora zespołu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Tajemnica morderstwa w klubie Moulin Rouge - Gazeta Krakowska

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska