Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gizbert-Studnicki: miło być mistrzem

Marek Bartosik
Prof. Tomasz Gizbert-Studnicki
Prof. Tomasz Gizbert-Studnicki fot. Andrzej Banaś
Z prof. Tomaszem Gizbert-Studnickim, teoretykiem prawa z UJ i wspólnikiem w jednej z największych polskich kancelarii prawnych, rozmawia Marek Bartosik.

Wyobraźmy sobie, że dzwoni do Pana premier i proponuje stanowisko ministra sprawiedliwości. Jak Pan zareaguje?
Powiem stanowczo nie.

Tak ostro? To pod wpływem doświadczeń kolegi z wydziału prawa UJ i wspólnika Zbigniewa Ćwiąkalskiego?
Nie. Po prostu nie mam w sobie nic ze zwierzęcia politycznego. Nie interesują mnie stanowiska w administracji państwowej, mandaty senatorskie, poselskie ani europoselskie, czy placówki dyplomatyczne. Propozycje objęcia jakichś funkcji miałem na początku lat 90., ale natychmiast je odrzuciłem.

Pewnie miały związek z ulotkami, jakie pamiętam z ulic Krakowa w pierwszych dniach po 13 grudnia 1981 roku. Wydrukowana była na nich opinia prawników z UJ, w tym jak się później okazało Pana, którzy już wtedy twierdzili, że stan wojenny został wprowadzony nielegalnie. Był Pan jednak aktywny politycznie.
Nie można porównywać tamtych czasów z obecnymi. Wtedy były pewne wyzwania moralne, które kazały się sprzeciwić totalitarnej władzy. Dzisiaj takich wyzwań nie widzę, więc mogę mieć własne poglądy i na nich poprzestać, wypełniając obywatelskie obowiązki. Wspomniana przez pana historia ze stanu wojennego pokazuje, jak wydarzenia drobne osiągają nieproporcjonalne znaczenie. 14 czy 15 grudnia 1981 r. skontaktował się ze mną ktoś z Solidarności w ówczesnej Hucie im. Lenina. Poprosił o opinię dotyczącą legalności stanu wojennego. Nie jestem konstytucjonalistą, ale usiedliśmy na parapecie okna w Collegium Novum z moim przyjacielem i dzisiejszym wspólnikiem Krzysztofem Płeszką oraz nieżyjącym już Tadeuszem Skrzypczakiem, który jako jedyny z nas akurat prawem konstytucyjnym się zajmował. W ciągu 20 minut nabazgraliśmy coś na kartce papieru. Potem ktoś to przepisał na maszynie i wręczył wysłannikowi Huty im. Lenina. Dalej już straciliśmy kontrolę nad tym tekstem i nie przypuszczaliśmy, że osiągnie taki zasięg. Był przecież odczytywany codziennie przez Wolną Europę. Podobno zrzucano go nad Polską z balonów wysyłanych z Bornholmu z różnymi materiałami propagandowymi.

Pańskie teksty dotyczące teorii prawa, logiki są hermetyczne. Ten zdobył olbrzymią popularność...
To było o tyle zaskakujące, że z prawniczego punktu widzenia tekst nie był zbyt subtelny, z pewnością nie należał do arcydzieł sztuki prawniczej. Podkreśliliśmy tylko, że gdy ogłaszano stan wojenny, trwała sesja Sejmu i Rada Państwa nie mogła wydać legalnie dekretu, na mocy którego na ulice wyprowadzono wojsko, internowano tysiące ludzi itd. Napisaliśmy, że nie zachodził stan społeczny, uzasadniający wprowadzenie stanu wojennego, który wedle Konstytucji PRL mógł być uzasadniony tylko zagrożeniem zewnętrznym.

A jaką rolę ten incydent odegrał w Pańskim życiu?
Dzisiaj jest z każdym rokiem zabawniejszą anegdotą historyczną. Wtedy spowodował duże zdenerwowanie Służby Bezpieczeństwa. W latach 1982-83 wzywano mnie kilkanaście razy na przesłuchania, raz zatrzymano na 48 godzin. Esbecy stale mnie pytali, kto jest autorem tekstu. Udawałem, że nie wiem o co chodzi. Prawdę mówiąc, jedyną poważniejszą sankcją, jaką otrzymałem, było pozbawienie mnie paszportu na 3 czy 4 lata. W gruncie rzeczy nie mogę się więc skarżyć, że byłem jakoś szczególnie szykanowany.

Odżegnuje się Pan od polityki... Jednak w dzień po drugiej turze wyborów prezydenckich z 2005 roku przyszedł Pan na wykład i zaczął go od słów: "Proszę nie kojarzyć mojego stroju z wynikiem wczorajszych wyborów". Studenci wybuchnęli śmiechem, bo ubrany był Pan na czarno.
Ta anegdota krąży po uniwersytecie, ale absolutnie sobie nie przypominam takiego zdarzenia. Jak mówiłem, mam swoje poglądy, ale nie uważam by sala wykładowa była dobrym miejscem ich prezentowania. Wykładam logikę dla prawników. Zakładam, że studenci przychodzą na wykłady po wiedzę z tego zakresu, a nie po to, żeby wysłuchać moich jedynie słusznych poglądów.

I nie odczuwa Pan obowiązku zaangażowania się w życie publiczne? Robił to Pański ojciec Franciszek, działający tuż po wojnie w Klubie Logofagów, a potem m.in. w Solidarności. Podobnie dalsi przodkowie - socjalista Wacław Studnicki i jego brat Władysław, polityk o poglądach germanofilskich, które doprowadziły go zresztą do izolacji po II wojnie światowej.
Mój ojciec nigdy nie angażował się w politykę, nie był członkiem żadnej partii czy stronnictwa politycznego. Klub Logofagów był stowarzyszeniem intelektualistów. Wacław i Władysław Studniccy to moi dalecy krewni. Tylko z literatury wiem, że Władysław Studnicki był bardzo oryginalnym myślicielem, choć kiepskim praktycznym politykiem. Cat-Mackiewicz uważał go za jednego z najwybitniejszych myślicieli politycznych okresu przedwojennego. Jego rzekoma germanofilia nie przeszkodziła Niemcom w zamknięciu go w okresie okupacji w więzieniu.

Gdy patrzeć na miejsca Pańskiej aktywności zawodowej, to skupione są wokół Collegium Novum UJ. Jaką wartością jest dla Pana uniwersytet?
Widzę rozmaite wady tej instytucji, ale jednak jej zalety, mimo zmian cywilizacyjnych, także dzisiaj stanowczo przeważają. Gdybym miał się identyfikować z jakąś instytucją, to uniwersytet byłby na pierwszym miejscu. Jest najlepszym miejscem do rozwijania moich zainteresowań. Dydaktyka bywa uciążliwa, ale daje dużo satysfakcji. No i większość moich przyjaciół, a kilku wspólników także, to pracownicy UJ.

Pamiętam z czasów własnych studiów, że był Pan przez studentów lubiany i ceniony. Doceniają Pana w plebiscytach na najlepszego wykładowcę. Jak Pan to robi?
Bez specjalnego wysiłku w tym kierunku. Skali tej sympatii nie znam, ale kontakty ze studentami rzeczywiście mam dobre. Na pewno nie jestem łagodnym egzaminatorem, ale staram się pomagać studentom w pokonywaniu różnych barier formalnych, jakie są przed nimi sztucznie stawiane.

Należy Pan do Collegium Invisibile, mało znanej, elitarnej organizacji założonej w 1995 r. przy pomocy finansowej George'a Sorosa. Na czym polega Pańska aktywność w tym środowisku?
W Collegium Invisibile jestem opiekunem naukowym jednego bardzo zdolnego studenta. Cel tej instytucji to właśnie wspieranie wybitnych młodych ludzi.

Kancelaria, której jest Pan wspólnikiem, należy do tych nielicznych w kraju, które skutecznie konkurują z polskimi oddziałami wielkich międzynarodowych firm prawniczych. To przyniosło wam 30 milionów złotych przychodu w ubiegłym roku. Jak się Panu udaje łączyć to z naukową pracą teoretyka?
To kwestia proporcji, w jakich dzieli się czas. Gdyby nie kancelaria, mój dorobek naukowy w ostatnich 20 latach pewnie byłby większy. Ale kancelaria daje mi poczucie niezależności finansowej. Nie muszę, mówiąc symbolicznie, jak przed laty zastanawiać się, czy stać mnie na nową książkę. Rozpoczynaliśmy na przełomie lat 1989/1990 i z tej perspektywy obserwowaliśmy, jak rodziła się gospodarka rynkowa, uczestniczyliśmy w pierwszych prywatyzacjach, powstaniu giełdy. Nikt tego w Polsce nie umiał, nikt się tym nie zajmował. My uczyliśmy się od zagranicznych kolegów, jak się takie transakcje przeprowadza. Nasz dobry początek miał źródło także w tym, że znamy języki obce, a wtedy niewielu tylko adwokatów miało taką umiejętność. Mogliśmy się więc porozumieć z zagranicznymi klientami i kancelariami prawnymi.

Czuje się Pan w tej kancelarii biznesmenem?
W pewnym sensie tak, chociaż to nie ja zarządzam na co dzień firmą, ale jako partner uczestniczę w podejmowaniu ważnych decyzji. Jest to zresztą specyficzny rodzaj biznesu. Często odmawiamy doradztwa, jeżeli nie mamy pewności, że dana transakcja mieści się w standardach etycznych i prawnych. Czasami spotykam się też z ludźmi wielkiego biznesu, bywam w europejskich centrach finansowych, obserwuje mechanizmy ich działania.

Macie biura w kilku miastach Polski. Czy jest możliwe byście wkrótce otworzyli je także np. w Londynie, Rzymie czy Frankfurcie i stali się kancelarią międzynarodową?
Nie wyobrażam sobie tego przez najbliższe 5-10 lat, a i w takiej perspektywie jest to wątpliwe, bo musielibyśmy zainwestować mnóstwo pieniędzy. Dotąd żadna polska kancelaria nie ma biura zagranicznego. Nasza jak na Polskę jest duża, ale żaden potężny klient nie powierzy nam jakiejś globalnej transakcji, bo nie mamy takiego zasięgu. Bywamy podwykonawcą przy przygotowywaniu potężnych, skomplikowanych transakcji, ale wyłącznie od strony prawa polskiego. Na przykład w wielkim sporze między Deutsche Telekom a Vivendi o udziały w Polskiej Telefonii Cyfrowej przez siedem lat współpracowaliśmy z jedną z wielkich kancelarii niemieckich.

Osiągnął Pan bardzo wiele. Sukcesy naukowe, niezależność finansową, autorytet w środowisku i wśród studentów. To co teraz Pana napędza?
Opieka nad moimi magistrantami i doktorantami. Mam grono bardzo zdolnych, świetnie wykształconych młodych ludzi, którzy chcą się dalej uczyć. Praca z nimi zajmuje mi sporo czasu, ale nie żałuję ani sekundy. Nie ma co ukrywać - miło jest bywać mistrzem.

Prof. dr hab. Tomasz Gizbert-Studnicki (ur. 1948) jest kierownikiem katedry teorii prawa UJ. Napisał wiele publikacji dotyczących interpretacji prawa i jego języka. Kancelaria SPCG, której jest współwłaścicielem, zatrudnia 66 prawników. Jako radca prawny profesor specjalizuje się w prawie spółek. Najchętniej czyta biografie i wspomnienia postaci historycznych. Do niedawna uprawiał windsurfing, nadal regularnie gra w tenisa i jeździ na nartach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska