Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ocalony. Przeżył krakowskie getto i obóz w Płaszowie

Magda Huzarska-Szumiec
To zdjęcie małemu Tadeuszowi zrobił przyjaciel rodziny, kiedy ukrywali się w lesie.
To zdjęcie małemu Tadeuszowi zrobił przyjaciel rodziny, kiedy ukrywali się w lesie. Reprodukcja: Andrzej Banaś
Przeżył krakowskie getto i obóz w Płaszowie. Potem ukrywał się z rodzicami w lesie. Chciał być muzykiem, najlepiej takim grającym do tańca, ale został prezesem Żydowskiej Gminy Wyznaniowej. Mówią o nim "dobry człowiek" - pisze Magda Huzarska-Szumiec.

To była zwykła dziura wykopana w ziemi. Nad nią dobrzy ludzie ustawili belki i gałęzie krzaków. Tak dla niepoznaki. Żeby nikt nie wpadł na pomysł, że coś jest pod spodem. W dziurze mieściły się leżąc bez ruchu cztery osoby dorosłe, a między nimi dziecko, nieduże, czteroletnie.

Co widać z perspektywy ziemianki? Tadeusz Jakubowicz mówi, że wbrew pozorom dużo. Przez prześwity w patykach można było dojrzeć na przykład wiejskich chłopaków, grających w piłkę. On chciał choć raz kopnąć te powiązane ze sobą szmatki. Prosił o to leżących obok niego rodziców, a oni szeptali tylko, żeby był cicho. Wiedzieli, co może się stać, gdy ktoś obcy dowie się, że w środku lasu ukrywają się Żydzi.

***
- Mieliśmy bardzo dużo szczęścia. Przez dwa lata nikt nas nie wydał. Ludzie ze wsi Kornatka, którzy nam pomagali, robili wszystko, by nas ochronić. W nocy pozwalali nam wychodzić, żebyśmy mogli rozprostować kości. W zimie zabierali nas do stodoły, gdzie grzaliśmy się, przytulając się do zwierząt. Ach, jak ja wtedy kochałem te małe cielaczki, kózki. Nigdy wcześnie nie widziałem tylu zwierząt - mówi Tadeusz Jakubowicz.

Bo urodził się w centrum Krakowa, w Podgórzu, przy ulicy Smolki. Tam mieszkał z rodzicami. Tato Maciej był oficerem Wojska Polskiego, Podhalańczykiem. Prowadził wytwórnię nawozów fosforowych. Mama Maria skończyła szkołę handlową, ale pracować nie musiała. Kiedy w lutym 1939 roku przyszedł na świat jej jedyny syn, skupiła się już tylko na nim.

***
Rodzice Tadeusza nie byli specjalnie religijni, choć obchodzili wszystkie święta, a tato w piątkowy wieczór chodził do synagogi.
To dziadkowie byli prawdziwymi ortodoksyjnymi Żydami. Jedni mieszkali w Wadowicach, a drudzy w Dobczycach.
Mieli dużo dzieci, po jednej stronie było dziewięciu braci i trzy siostry, po drugiej cztery dziewczyny i trzech chłopców. Gdy całe to towarzystwo wraz z rodzinami spotykało się na różnych uroczystościach, których w żydowskiej religii nie brakuje, naprawdę było wesoło.

***
Tylko że Tadeusz urodził się trochę za późno, by uczestniczyć w rodzinnych świętach. W 1939 roku nikt już nie miał do nich głowy.
On sam na szczęście nie miał szansy zorientować się, że wybuchła wojna i że tato został powołany do wojska.
Nie wiedział też, że kiedy złożył broń, musiał się ukrywać przed Niemcami, do czego przyczyniła się służba Polsce, ale i wyraźne, semickie rysy.

W przeciwieństwie do mamy, która była niebieskooką blondynką i nikomu, kto jej bliżej nie znał, przez myśl by nie przeszło, że jest Żydówką. Przydało się jej to później już w getcie, kiedy trzeba było wychodzić na aryjską stronę i organizować jedzenie dla małego Tadeusza.

- Zanim przyszli Niemcy i kazali nam się spakować i opuścić dom, tato często nas odwiedzał. Oczywiście po kryjomu, w asyście Kasi Siwek, bardzo uczciwej osoby , u której się ukrywał. Gdy szedł z Kasią, nic mu nie groziło, bo ona handlowała kurami i stosownie do swojego fachu wyglądała. Była duża, przy kości, nawet Niemcy jej nie zaczepiali - śmieje się dzisiaj Tadeusz Jakubowicz.

***
Przestaje się jednak uśmiechać na wspomnienie getta, do którego trafił z mamą. Mieszkali w ciasnym pokoju z obcymi ludźmi.
Wszyscy byli smutni, głodni i zmęczeni. I choć Tadeusz był i tak w porównaniu z innymi uprzywilejowany, bo mógł spać na swojej poduszce, którą zabrała zapobiegliwa mama, to i tak otrząsa się na samą myśl o tym czasie.

Choć tak naprawdę niewiele pamięta, jakby pamięć specjalnie zatarła złe wspomnienia. Wie tylko, że mama czasami wychodziła z getta, przekupując esesmanów resztkami kosztowności i przynosiła mu chleb.

Pamięta też niebieski kuferek, którego kurczowo się trzymał, gdy podczas likwidacji getta szedł z mamą do obozu w Płaszowie. Bał się wtedy szczekających głośno psów, które razem z Niemcami otaczały kordon idących z placu Zgody ludzi. Bał się wystrzałów karabinów. Ale najgorszy był ból trzyletnich nóg, które nie nadążały za nogami dorosłych. - W końcu się rozpłakałem i biedna mama musiała mnie nieść całą drogę do obozu na rękach - wspomina dziś to zdarzenie z zawstydzeniem.

***
W tym czasie jego tato nie wytrzymał w bezpiecznej kryjówce. Chciał być jak najbliżej żony i syna. Dlatego dobrowolnie, jako Jan Gołąb, zgłosił się do pracy w jednym z płaszowskich podobozów kierowanych przez Juliusza Madricza. Stamtąd obserwował, co dzieje się z jego rodziną.

- Kiedy jednak przeczytał w gazecie, że gubernator Hans Frank wydał rozkaz likwidacji wszystkich dzieci w obozie, nie mógł nie zareagować - twierdzi dzisiejszy prezes Gminy Żydowskiej.

Jego ojciec przekupił wywożącego śmieci woźnicę, który na dnie pełnego nieczystości wozu schował małego Tadeusza. Za wozem szła jego mama, której udało się uciec z obozu i z bezpiecznej odległości obserwować, co się z chłopcem dzieje. I tak doszli do mieszkania Kasi Siwek, gdzie rodzina spotkała się w komplecie.

- Byliśmy razem szczęśliwi, ale trzeba było iść dalej. Przedzierając się przez lasy, trafiliśmy do wsi Kornatka, gdzie dobrzy ludzie pomogli nam zbudować ziemiankę. Mieszkaliśmy w niej do czasu, aż we wsi pojawili się rosyjscy żołnierze.

***
To był moment, kiedy Tadeusz Jakubowicz, chyba po raz pierwszy w swoim krótkim życiu, porządnie się najadł. Bowiem czerwonoarmiści wyłapali we wsi wszystkie kury i przynieśli do jego mamy, żeby ugotowała z nich rosół. Małemu Tadeuszowi aż uszy się trzęsły, kiedy mama wydzielała mu po kawałeczku kury. Bała się mu dać więcej, bo miał przecież skurczony żołądek i mógł się poważnie rozchorować.

***
To był już czas, kiedy wrócili do Krakowa.
Postanowili upomnieć się wtedy o swoją własność, czyli kamienicę przy ul. Józefińskiej. Ale to w tamtych czasach graniczyło z cudem. I tak udało im się dostać mieszkanie na pierwszym piętrze, bo inne pomieszczenia były już zasiedlone przez lokatorów z przydziału.

- Mama zaprowadziła mnie też wtedy do szkoły. Już na samym wstępie oświadczyła nauczycielom, że jestem Żydem. Koledzy w klasie też o tym wiedzieli i nigdy, naprawdę nigdy, nie robili z tego problemu - podkreśla Tadeusz Jakubowicz, który z ojcem chodził do synagogi Tempel, także wtedy, a może przede wszystkim wtedy, kiedy w latach 50. Maciej Jakubowicz objął funkcję przewodniczącego Gminy Żydowskiej.

Choć wówczas jego synowi coś zupełnie innego zaczęło chodzić po głowie. Postanowił bowiem zostać muzykiem. Najpierw zaczął studiować na wydziale perkusji w konserwatorium, a gdy zamknięto tę specjalność w Krakowie, przeniósł się do Katowic. Wszyscy wiedzieli, że najbardziej interesuje go muzyka rozrywkowa, więc nikt już się nie dziwił, że częściej niż w salach koncertowych można było spotkać go w kawiarniach. Miał nawet pomysł, żeby grać w knajpach w Niemczech, gdzie wyjechał na koncert z Wielką Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia, ale dyrygent doradził mu, żeby jednak wrócił i skończył studia.

Posłuchał go, choć życie kawiarniane coraz bardziej wciągało młodego Tadeusza. Ojciec prowadził w Krakowie Wytwórnię Win "Krajowin", lecz on niezbyt garnął się do interesu.

***
By ukrócić towarzyskie zapędy syna, Maciej Jakubowicz zrobił go współwłaścicielem nowo założonej wytwórni oklein na meble. A czas był po temu, bo Tadeusz na zabawie w Krynicy, gdzie do tańca grali jego koledzy, poznał świetną dziewczynę. No i przyszło mu się ustatkować, a Krystyna do dziś jest jego żoną. Ojciec zrobił słusznie, bo czasy nadeszły ciężkie.

***
- To był 1968 rok. Pod naszym domem od paru dni stała wołga. Siedzący w niej mężczyźni weszli do nas o 6 rano. Zrobili rewizję. Wszystkie rzeczy fruwały w powietrzu. Podobno szukali jakiś ulotek. I choć ich nie znaleźli, zabrali tatę ze sobą. Długo nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. Aż przyjechał do nas człowiek, który siedział z tatą w więzieniu w Poznaniu. Powiedział nam, że nie wypuszczają go, bo nie chce podpisać petycji przeciwko Izraelowi jako agresorowi. Dopiero po dziewięciu miesiącach go zwolnili - wspomina Jakubowicz.

Dla jego taty było to tak ciężkie przeżycie, że wkrótce zmarł. Przewodnictwo Gminy przejął po nim jego kuzyn Czesław, który szybko zaczął przyuczać Tadeusza do pracy na rzecz swoich współwyznawców. Tak tamte czasy wspomina dziś Janusz Makuch, twórca Festiwalu Kultury Żydowskiej. - Pamiętam moment, kiedy w roku 1980 wszedłem do Gminy Żydowskiej w Krakowie. Drzwi otworzył mi młody człowiek o dobrym spojrzeniu. "Pan do nas?" - zapytał. "Tak." - odpowiedziałem. - "Chciałbym się widzieć z prezesem gminy"."Proszę bardzo"- odpowiedział i wpuścił mnie do świata krakowskich Żydów. Po śmierci swojego wuja, Czesława, to on został i wciąż jest prezesem Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Krakowie. Dobry człowiek - dziś już prawie takich nie ma...

***
W sobotę podczas koncertu "Szalom na Szerokiej" Janusz Makuch wręczy Tadeuszowi Jakubowiczowi prestiżową nagrodę Festiwalu Kultury Żydowskiej, której motto stanowią słowa Psalmu 118: "Głos radości i zwycięstwa w namiotach ludzi sprawiedliwych".

Z pobytu w getcie Tadeusz Jakubowicz niewiele pamięta, jakby pamięć sama zatarła złe wspomnienia dziecka

fot. andrzej banaś

repro. andrzej banaś

To jedna z zasad, którą wprowadził do Gminy Żydowskiej Tadeusz Jakubowicz

To zdjęcie małemu Tadeuszowi zrobił przyjaciel rodziny, kiedy ukrywali się w lesie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska