Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Adam Bielecki zdradza kulisy tragedii na Broad Peak

Przemysław Franczak
Przemysław Franczak
Adam Bielecki na Broad Peak.
Adam Bielecki na Broad Peak. fot. Adam Bielecki
Broad Peak zdobyli 5 marca 2013 roku. We czterech. Nikomu wcześniej nie udało się wejść na ten szczyt (8051 m n.p.m.) zimą. Dokonali tego polscy "lodowi wojownicy": Adam Bielecki, Artur Małek, Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka. Do bazy wróciło jednak tylko dwóch pierwszych, a wielki sukces zamienił się w tragedię. Z Adamem Bieleckim o wyprawie, śmierci, pasji, braterstwie liny i o tym, co człowiek czuje zimą na wysokości 8 tysięcy metrów, rozmawia Przemysław Franczak.

Akcja ratunkowa pod Nanga Parbat >>> CZYTAJ RELACJĘ

Przemysław Franczak: Dziś, trzy miesiące po wyprawie na Broad Peak, myśli Pan o niej: tragedia czy sukces?
Adam Bielecki: Paradoksalnie sukces i tragedia mogą funkcjonować razem. Trzeba mówić o sukcesie tej wyprawy, choćby ze względu na pamięć o chłopakach. Zaryzykowali swoje życie dla zrealizowania jakiegoś celu i do końca świata będą pierwszymi zimowymi zdobywcami Broad Peaka. Ja jednak nie uważam tej wyprawy za udaną i wszystko bym oddał za to, żebyśmy nigdy tam nie weszli, za to teraz mogli we czwórkę razem usiąść przy piwie. Straciłem tam przecież przyjaciół.

WARIAT I JEGO NANGA PARBAT. CZYTAJ ARCHIWALNY WYWIAD Z TOMASZEM MACKIEWICZEM

I naraził się Pan na ataki, że im nie pomógł. Czuje Pan, że musi się bronić?
Trochę tak. Pod moim adresem są wysuwane zarzuty i mam takie poczucie, że o ile dotyczą one spraw dla mnie bardzo intymnych i trudnych, z którymi wcześniej nie zamierzałem wychodzić na forum publiczne, to jednak powinienem na nie odpowiedzieć. Została przekroczona pewna granica, również dobrego smaku i ta moja nieobecność w mediach zaczęła działać na moją niekorzyść.

Polacy zawalczą o niemożliwe w środku lodowego piekła

Na początku, tuż po powrocie, świadomie zrezygnował Pan z pokazywania się w mediach?
Tak. Była też prośba do środowiska górskiego o wstrzymanie się od komentarzy, po to, żeby uszanować żałobę. Przez niektórych nie została wysłuchana, a ja byłem cały czas wywoływany do tablicy. Uznałem, że skoro ta dyskusja i tak będzie się toczyć, to lepiej żeby toczyła się z moim udziałem. Nie mam potrzeby przekonywania całego świata, że zachowałem się tam poprawnie, ale chciałbym przedstawić tę historię z mojego punktu widzenia. I przy okazji zwrócić uwagę na to, że tego rodzaju ataki są bardzo nieempatyczne i brakuje im wyczucia w stosunku do mnie i mojej rodziny, która bardzo przeżywa tę sytuację.

Mówimy o tragicznym wypadku podczas ekstremalnej wyprawy. Nie pierwszym i nie ostatnim. Uderzające jest to, że zamiast dyskusji np. o sensie himalaizmu zimowego i podejmowaniu zbyt wielkiego ryzyka, trwa szukanie winnego. Pojawiają się insynuacje, brakuje już tylko oskarżenia Pana o przestępstwo.
O to, że nie tylko nie pomogłem, ale wręcz przyczyniłem się do śmierci chłopaków. Też tak to odczuwam.

Odpowiedział Pan sobie na pytanie, dlaczego ta sprawa budzi tak niezdrowe emocje?
Nałożyło się na to kilka czynników. Ten podstawowy, dla mnie objaśniający całą sprawę, jest taki, że ataki na mnie prowadzone są z Zakopanego, skąd pochodził Maciek Berbeka. Górskie środowisko zakopiańskie zawsze było hermetyczne, bardzo solidarne, rządzące się swoimi zasadami. I wydaje mi się, że Maciek Pawlikowski, Ryszard Gajewski czy Jacek Berbeka postępują właśnie w imię takiej źle pojętej solidarności, a jednocześnie przemawiają przez nich bardzo silne emocje. Emocje zrozumiałe, jeśli ktoś traci przyjaciela, brata, więc tym tłumaczę sobie formę tych ataków. Przeżywają żałobę, ale może zbyt szybko zareagowali, wypowiadając się w mediach. Niefortunne jest też to, że nie chcieli się ze mną spotkać i porozmawiać, powiedzieć mi o swoich wątpliwościach.

U rodziny Macieja Berbeki Pan jednak był.
Nie mylmy jednej rzeczy - te ataki, o ile wiem, nie są inspirowane przez rodzinę Maćka. Rzeczywiście, byłem u jego rodziny w Zakopanem, to była trudna emocjonalnie wizyta, ale czułem się tam u nich dobrze. Widziałem Maćka w tej rodzinie, widziałem, że mają taki uczciwy stosunek do całej sytuacji. Co do Jacka Berbeki, to tajemnicą poliszynela jest, że nie był w dobrych relacjach z Maćkiem, nie utrzymywali w zasadzie ze sobą kontaktu, nie spędzali razem świąt, choć mieszkali w tym samym mieście. Jest czasami taki syndrom - a ja jestem psychologiem z wykształcenia i pewne schematy są dla mnie jasne - że w momencie kiedy kogoś tracimy, nagle się budzimy i widzimy, że coś w życiu schrzaniliśmy. Może zabrakło tego kontaktu między braćmi i może teraz Jacek Berbeka próbuje odkupić swoje winy cudzym kosztem. W tym przypadku moim.

Wkrótce ma ruszyć jego wyprawa na Broad Peak.
Sam chętnie bym pojechał do Pakistanu, wmurował tablicę, stworzył miejsce, gdzie można oddać hołd chłopakom. Czuję taką potrzebę i fajnie, że ktoś chce to zrobić. Patrząc jednak realnie, to szanse na znalezienie ciał są bardzo małe, a na ich zniesienie zerowe. Jeśli to jednak jest duchowa droga Jacka Berbeki, żeby pogodzić się bratem, pożegnać, to ja to doskonale rozumiem.

Trudniejsze dla Pana są ataki ludzi ze środowiska czy internetowa nagonka?
Wiedziałem, że w momencie, kiedy himalaizm zimowy pojawi się w mediach i zajmą się nim laicy, to pojawią się kontrowersje. Niektóre dyskusje, starające się zachować pozory fachowej wymiany zdań, prowadzone były na takim poziomie, że z naszej perspektywy, perspektywy wspinaczy, równie dobrze można by rozmawiać, dlaczego na Broad Peaku mieliśmy kombinezony czerwone, a nie zielone. Większy żal mam do chłopaków ze środowiska, że skomplikowane, techniczne kwestie roztrząsają na gruncie publicznym, szkodząc na dobrą sprawę nam wszystkim. Prawda jest taka, że do tej pory himalaiści cieszyli się szczególnym prestiżem, postrzegano ich jako twardych, dzielnych, ale też etycznych i moralnych ludzi, szanujących się nawzajem. A ten rozłam wśród wspinaczy, który teraz obserwujemy, kładzie się cieniem na naszej pasji. A dla mnie dodatkowo to trudny emocjonalny test.

Wykreowano Pana na Terminatora bez uczuć, wspinacza, który nie liczy się z partnerami.
Nie wiem, jakim prawem i na jakiej podstawie. Ale nie mam wyjścia i muszę sobie z tym poradzić. Góry wyrabiają w człowieku odporność psychiczną, ale prawdę mówiąc łatwiej mi pokonać trudności, które mogę spotkać w Himalajach, niż uporać się z zawieszonymi gdzieś w próżni wirtualnymi atakami. Nie chcę epatować tanimi emocjami, ale po ludzku martwię się o swojego ojca, który ma chore serce i nie potrafi się do tego zdystansować. Mieliśmy kilka ostrych rozmów, żeby nie wchodził na fora internetowe, ale on nie może się powstrzymać. A potem strasznie się denerwuje.

Wyprawa na Broad Peak stała się zbiorowym przeżyciem Polaków, tematem numer jeden na tygodnie. Zaskoczyło was to po powrocie do kraju?
Spodziewaliśmy się, że to będzie medialne wydarzenie. Historia dla mediów wymarzona: wielki sukces, wielka tragedia. Absolutnie nie spodziewałem się za to, że ujawni się jakiś rozłam w środowisku górskim, czy że pojawi się krytyka. W najczarniejszych snach nie wymyśliłbym, że ktoś będzie sugerował, że jestem niemal współodpowiedzialny za śmierć chłopaków, że nie zrobiłem wszystkiego, co mogłem.

Gniew skoncentrował się na tych, którzy przeżyli.
Myśląc dużo o Broad Peaku doszedłem do takiego smutnego wniosku, że wiele osób miałoby o mnie o wiele lepsze zdanie, gdybym ja z tej góry nie zszedł żywy. Może jest pięknie umierać w imię zasad i zasady na tym zyskują, ale jeśli ktoś tak myśli, to niech powie mi to w twarz, niech powie to mojej żonie, rodzicom, siostrze, przyjaciołom.

Intrygujące jest to, że ta złość skupia się wyłącznie na Panu. Artur Małek jej w zasadzie nie doświadcza. Dlatego, że Pan zszedł najszybciej?
Ciężko to wytłumaczyć, tym bardziej że ze wszystkich zebranych informacji wynika, że ze szczytu każdy z nas schodził osobno. Osobno Maciek, Tomek, Artur i osobno ja. Gdzieś na przedwierzchołku Rocky Summit przekroczyliśmy pewną granicę i każdy z nas zdawał sobie sprawę, że stawia na szali własne życie. Stawka była bardzo wysoka. Wiedzieliśmy o tym. W zejściu mijałem chłopaków, sprawdziłem ich stan, byłem przekonany, że wszystko jest w porządku, a oni doskonale wiedzieli, że ja nie mogę na nich zaczekać, bo postój powyżej 10 minut jest wykluczony. W zejściu prosiłem Maćka, żeby przekazał Krzyśkowi Wielickiemu, że nie działa mój radiotelefon i że ja już schodzę. Każdy z nich wiedział, że będzie schodzić samodzielnie. Dlaczego ja stałem się synonimem całego zła? Nie wiem.

Wielu polskich himalaistów apelowało, żeby nie szukać winnych. Bo to są góry.
Zgoda, choć ustalenie przebiegu wydarzeń i wytworzenie pewnych standardów, które w przyszłości pozwolą uniknąć tego typu zdarzeń, sam uważam za niezbędne. Jeśli dwie osoby giną, to coś poszło nie tak. I ja też chciałbym wiedzieć, co. Po to powołano komisję, żeby to stwierdziła. To, co my robimy, to jest zupełnie nowa rzecz i nowa jakość w himalaizmie światowym i siłą rzeczy wymaga ustalenia pewnych standardów.

A to, że czasem w komentarzach ludzie mylili Broad Peak z Turbaczem, Pana nie irytowało?
Po powrocie do kraju zbudowałem w sobie bardzo dużą wyrozumiałość dla komentarzy ludzi. Z prostej przyczyny. Jadąc zimą na swój pierwszy ośmiotysięcznik, nie miałem zielonego pojęcia, w jakie warunki się pakuję. Liczby typu minus 60 stopni są kompletnie abstrakcyjne, bo nie mamy punktu odniesienia. A skoro ja będąc himalaistą z 15-letnim wspinaczkowym doświadczeniem nie mogłem sobie tego uzmysłowić, to jak ja mam wymagać od laika, żeby on to sobie wyobraził? Nie jest w stanie. Nikt nie jest. Kto tego nie przetrwał, nie zrozumie w jakiej kondycji psychofizycznej my się tam znajdujemy, jaką mamy zdolność oceny sytuacji i przetrwania.

Ile osób tego doświadczyło?
Zimą powyżej ośmiu tysięcy metrów w Karakorum, gdzie jest o wiele zimniej i wieją mocniejsze wiatry niż w Himalajach, było sześć żyjących osób. Drugie tyle powyżej siedmiu tysięcy.

Co człowiek tam czuje?
Bardzo trudno to opisać, bo ten stan umysłowy wymyka się słowom. Trzeba mieć świadomość, że my wychodząc do ataku szczytowego jesteśmy już po trwającej miesiąc, półtora, wyprawie, za sobą mamy dwa dni wspinania się do ostatniego obozu, czyli dziennie około osiem godzin intensywnego wysiłku. W momencie, kiedy wychodzimy do ataku szczytowego, jesteśmy poza krawędzią tego, co zwykły człowiek nazywa zmęczeniem, odwodnieniem. Nie można mówić o dobrym samopoczuciu, bo czasem nie działa układ trawienny, boli głowa. Jest problem z oddychaniem, wykonaniem najprostszych czynności. Nie ma fizycznej możliwości założenia dodatkowego polara, poprawienia rękawiczek, czapki. Ściągnięcie zewnętrznej łapawicy na więcej niż minutę to są praktycznie pewne odmrożenia. Idziemy na krawędzi: naszej i sprzętu. Nie asekurujemy się, bo jeżeli mamy na rękach cztery pary rękawiczek, to nawet tak trywialna czynność jak wypięcie karabinka z uprzęży, urasta do rangi problemu.

Jakie jest tempo?
Rytm w ataku szczytowym to 4-12 oddechów na jeden krok. Maksymalnie po 10 krokach musi nastąpić dłuższa przerwa. Ja wspinając się w takich warunkach wchodzę w stan bardzo głębokiej koncentracji, medytacji. Cały mój wszechświat zamyka się do tych dwóch metrów kwadratowych wokół mnie, nie mogę popełnić żadnego błędu. Bo spadnę i jeżeli jestem związany liną to zabiję swojego partnera. Jestem skupiony wyłącznie na sygnałach płynących z mojego organizmu, na kontroli pogody i czasu. Rzadko wytrącam się z tego stanu, żeby skomunikować się z bazą czy z chłopakami. [Bielecki zapala papierosa]

Papierosy pomagają himalaistom?
Na pewno nie, ale mi najwyraźniej nie przeszkadzają. Śmiejemy się, że wszyscy wspinacze są ze Śląska, bo jesteśmy przyzwyczajeni do atmosfery ubogiej w tlen.

A w Krakowie, gdzie Pan mieszka, jest smog. Jeszcze lepiej.
No właśnie. Powietrze o wiele gorsze niż w moich rodzinnych Tychach.

W Himalajach też Pan pali?
Do wysokości bazy, czyli do ok. 5 tys. metrów.

Wyżej się nie da?
Da się, ale nie ma takiej przyjemności. Poza tym jest tyle rzeczy do zrobienia, że papieros jest ostatnią rzeczą, o której się myśli.

Wróćmy na osiem tysięcy. Człowiek jest w stanie myśleć racjonalnie?
Raczej jest upośledzony intelektualnie. Tlenu jest za mało, bardzo dużo zużywają go mięśnie, więc ten osąd sytuacji człowieka zmęczonego, walczącego o życie, przestraszonego, na pewno różni się od osądu wydawanego, kiedy siedzisz w cieple. Gdyby porozmawiać o Broad Peaku w zamrażarce przemysłowej i jeszcze wypuścić stamtąd połowę powietrza, to wtedy część rozmów z dziennikarzami inaczej by przebiegała.

Leki?
Mamy ze sobą apteczkę, jesteśmy po szkoleniu medycznym. Mamy deksametazon na obrzęk mózgu, nifedypinę na obrzęk płuc. Nie bierze się ich jednak profilaktycznie, tylko w sytuacji zagrożenia. Zażycie ich na wszelki wypadek byłoby głupotą.

Kryzysów jest dużo?
Wejście na taką górę wymaga bardzo silnej motywacji. Jeśli przyjedziesz zimą na Broad Peak spróbować go zdobyć, to ci się nie uda. Musisz przyjechać z nastawieniem, że go zdobędziesz. Przy tak silnej motywacji czasem przekraczamy granice. W górach trzeba być albo mocnym psychicznie, żeby w odpowiednim momencie zawrócić, albo tak mocnym fizycznie, żeby bezpiecznie wyjść i zejść. Jeżeli zabraknie któregoś z tych elementów, to kończy się to śmiercią.

W ostatnich tygodniach wszyscy powtarzają nowo poznane pojęcie: braterstwo liny. W ekstremalnych warunkach też istnieje?
Tak. Niektórzy bronią mnie nawet mówiąc, że na takiej wysokości te zasady nie obowiązują, ale jestem przeciwny takiej relatywizacji. Zasady etyczne i moralne są bezwzględne, niezależnie od wysokości czy temperatury. Natomiast według wszystkich znanych mi systemów etycznych, mówiąc brutalnie, jedna ofiara jest lepsza niż dwie ofiary. Taka zasada obowiązuje choćby w ratownictwie górskim. Jeżeli ktoś mówi o braku braterstwa liny na Broad Peak, to mogę mu powiedzieć tylko tyle, że podczas ataku szczytowego byłem związany liną przez kilka godzin z Arturem Małkiem i tak naprawdę ta lina nie była źródłem bezpieczeństwa, tylko zagrożenia. Jakiego zaufania i jakiego braterstwa liny wymaga świadomość, że błąd mojego partnera mnie zabija? To najlepsza możliwa egzemplifikacja braterstwa liny. Ono na Broad Peaku było i funkcjonowało do momentu, do którego to było możliwe. Na Rocky Summit podjęliśmy decyzję, że kontynuujemy atak szczytowy. Krzysztof Wielicki zgłaszał zastrzeżenia, mówił, że jest zbyt późno, prosił do radiotelefonu Maćka. Maciej był nieformalnym, naturalnym liderem grupy. Doświadczony toprowiec, dwa ośmiotysięczniki zdobyte zimą, potężny autorytet. W momencie, kiedy powiedział: "Krzysiek, przyjechaliśmy tu po to, żeby zdobyć tę górę", uznałem, że to zielone światło. To jest taka sytuacja, kiedy każdy musi spojrzeć w głąb siebie, ocenić siły. Ja nie jestem w stanie spojrzeć w głąb partnera. Wszyscy wyglądamy kiepsko, wszyscy mamy oddech biegacza na setkę, a biegamy coś więcej niż ultramaraton. I każdy indywidualnie swoją decyzję podjął. Ja powiedziałem sobie: jestem w stanie, ale nie w takim tempie, bo zamarznę. Później przyznałem rację Arturowi Hajzerowi (szef Polskiego Himalaizmu Zimowego - red.), który stwierdził, że przekroczyliśmy granicę i w niechlubny sposób nawiązaliśmy do lat 80. w polskim himalaizmie. Słowem, poszliśmy po bandzie. Jednak każdy z nas zdawał sobie sprawę, w jakich warunkach to się odbywa. Każdy samodzielnie podjął swoją decyzję i wszyscy powinni ją uszanować. Nawet jeżeli w przypadku chłopaków okazała się ona błędna.

Himalaiści są oswojeni ze śmiercią?
Nie, z tym chyba nie można się oswoić. Już tylu bliższych i dalszych znajomych straciłem z górach, że czuję się tym przytłoczony. W wieku 30 lat człowiek nie powinien mieć tyle doświadczeń ze śmiercią. To trudne, zrezygnowałem nawet teraz z letniej wyprawy na Nanga Parbat, żeby sobie wszystko w głowie poukładać. Skłaniam się do refleksji, że w tym współczesnym himalaizmie wyczynowym - bo to jest wyczynowy sport - poprzeczka jest zawieszona już tak wysoko, że to jest igranie ze śmiercią. A każde kolejne dramatyczne wydarzenie przygniata mnie jeszcze bardziej.

Podczas powrotnego trekkingu z Broad Peak nie było z wami przez kilka dni kontaktu. Co to był dla was za czas? Rozmawialiście o tym, co się stało?
Krzysiu Wielicki przeżywał to sam, my z Arturem Małkiem trochę rozmawialiśmy. Ale wspinacze nie są raczej ludźmi, którzy się rozklejają, dzielą emocjami. Myślę, że każdy z nas trzymał to w sobie i każdy z nas potrzebował dużo czasu, żeby się z tym pogodzić. Sądzę zresztą, że ten proces nie jest jeszcze zakończony.

Co więc pcha człowieka tam z powrotem?
Motywacja jest złożona, u każdego to sprawa indywidualna. W moim przypadku, jeżeli chodzi o wejścia zimowe, to najbardziej pociąga mnie element eksploracji, świadomość bycia pierwszym, wchodzenia w ślady Scotta, Amundsena, Mallory'ego, Magellana. To taki integralny element człowieczeństwa, chęć zobaczenia tego, co jest za rogiem. A zima tam to rzecz, która się wymyka słowom. Życie w wersji instant. Kiedy człowiek wchodzi w stan tej głębokiej medytacji, kiedy przestaje się wspinać, tylko staje się wspinaniem, to jest jak dotykanie absolutu. Nic nigdy nie da mi takiej intensywności doznań, jak ta świadomość, że moje życie jest tak malutkie, że wystarczy jeden podmuch, żeby tę świeczkę zgasić. Ja ponadto jestem takim typem człowieka, że lubię stan głodu, zmęczenia. Wiem, że cierpienie mi się zwróci, ale w innej walucie.

I takie życie kiedy Pan dla siebie wymyślił?
Jako dziecko. Od kiedy pamiętam, chciałem być alpinistą.

Himalaiści to egoiści?
Całe życie tak myślałem. Ale po Gaszerbrumie I (rok temu Bielecki i Janusz Gołąb dokonali tu pierwszego zimowego wejścia - red.) i Broad Peaku zrozumiałem jednak, że to nasze wspinanie ma jakiś społeczny sens. Mówiliśmy o fali krytyki, a powinienem też wspomnieć, że dziennie dostaję kilkanaście maili dodających mi otuchy i takich, w których ludzie piszą, że zainspirowałem ich do realizacji marzeń. Jedni zapisali się na kurs skałkowy, inni wyruszają w podróż swojego życia. Zawsze powtarzam, że tylko nasza wyobraźnia nas ogranicza. A skoro prosty z chłopak z Tychów może wejść na szczyt, to inni też mogą zdobywać własne góry.

A tym, którzy mówią, że himalaizm to wyprawy po śmierć, co Pan odpowiada?
Nie ma obowiązku akceptowania mojej pasji, zresztą z rozrzewnieniem wspominam czasy kiedy ostro się wspinałem i wszyscy to mieli - mówiąc kolokwialnie - gdzieś. To było piękne, a teraz przerabiam jakąś inną sytuację, że ludzie zawłaszczają sobie prawo do mojej osoby, komentowania mojego życia. O ile w przypadku polityków czy celebrytów to zrozumiałe, bo pchają się na afisz, o tyle ja nie szukam rozgłosu. Chcę się tylko wspinać, kocham ten sport pod każdą postacią i nie mam potrzeby opowiadania o nim, szukania poklasku. To moja bardzo intymna sprawa. O, to jest dobre określenie - moja relacja z górami jest intymna. Nie jest mi wcale łatwo o tym mówić.

Żona się wspina?
Rekreacyjnie.

Wanda Rutkiewicz mówiła, że bardziej od słynnych alpinistów podziwia ich żony.
Mam cudowną żonę, jesteśmy ze sobą 10 lat i ona bardzo dobrze to wszystko znosi. Nie wiem skąd jej się to wzięło, ale ona ma podejście takie jak wspinacze: jeśli nie mamy na coś wpływu, to trzeba mieć nadzieję, że będzie dobrze. Dobrochna ma taką cechę, że się nie stresuje. Może dlatego, że zakochała się w himalaiście i wie, że gdybym przestał się wspinać, to część tamtego mnie by zniknęła. Inna sprawa to rodzice, oni nie śpią po nocach.

Himalaistką jest też Pańska siostra Agnieszka. Namawiał ją Pan do tego?
Do akcji na ośmiotysięcznikach zniechęcałem, ale delikatnie, bo wiedziałem, że jak będzie chciała to i tak pojedzie. Bardzo przeżywam jej wejścia i wiem jak to jest od drugiej strony. Dostaję za swoje. Ale to twarda dziewczyna, robi sporo szalonych rzeczy. Przepłynęła Atlantyk na trzyoosobowym jachcie.

Skąd u was ten ekstremalny czynnik?
Ciekawe pytanie. Rodzice byli niespokojnymi duchami, jeździli po Polsce autostopem, na rowerach, to oni zabrali nas po raz pierwszy w góry, ale trudno mówić o ekstremie. Sami wszyscy się czasem zastanawiamy, skąd to się u nas wzięło.

Ministerstwo wstrzymało finansowanie programu "Polski Himalaizm Zimowy". Co to dla Pana oznacza?
Ktoś w jednym z komentarzy napisał, że skutek będzie taki, że Bielecki zacznie jeździć na wyprawy z zagranicznymi ekipami i skończy się era polskich wejść. Może tak właśnie będzie. Zniechęcony tym polskim piekiełkiem, znajdę sobie sponsorów i będę się wspinał w międzynarodowych grupach. Bo trochę mam tego dość.

Himalaiści są bogaci?
Bywają bogaci, ale to nie himalaizm jest źródłem ich bogactwa. Codzienność jest taka, że ciułamy pieniądze na wyprawy. Od dwóch lat próbuję być profesjonalnym wspinaczem, utrzymywać się z gór. W polskich realiach nie jest to łatwe, ale też pieniądze nigdy nie były moją motywacją.

Najbliższy cel?
Jesienią wracam w Himalaje, myślę o zachodniej ścianie Manaslu. Do tej pory nikt nawet nie próbował jej zdobyć, więc będzie w tym jakaś nutka eksploracji. Wysłałem zaproszenie do trzech himalaistów ze światowej czołówki i czekam na odpowiedź.

Co jest celem celów? K2 zimą?
To największe wyzwanie himalaizmu, ale na razie nie palę się do tego, żeby tam jechać. Zdaję sobie sprawę z powagi przedsięwzięcia. K2 zaczyna się tam, gdzie Gaszerbrum I i Broad Peak się kończą. A wiedząc na jak cienkim marginesie my na te góry weszliśmy, to K2 wydaje się na razie poza zasięgiem. Może kiedyś. Nie chcę sobie niczego narzucać, bo choć nie chodzi o to, żeby się cofać, to chcę, żeby wspinanie sprawiało mi radość. Nie interesuje mnie np. Korona Himalajów, bo to kolekcjonerstwo, zaprzeczenie mojego podejścia do gór. Góry to wolność, a jak zacznę planować, że w ileś lat muszę wejść tu i tu, to tę wolność stracę.

ZOBACZ KONIECZNIE:

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Rowerem przez Mierzeję Wiślaną. Od przekopu do granicy w Piaskach

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska