Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Szuka syna od 18 lat. Nie traci nadziei

Maria Mazurek
Krakowianin Lech Wójtowicz od 18 lat szuka swojego zaginionego syna Roberta
Krakowianin Lech Wójtowicz od 18 lat szuka swojego zaginionego syna Roberta Anna Kaczmarz
Policja, prywatni detektywi, jasnowidze, plakatowanie całego Krakowa. I nic - Robert Wójtowicz, student psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, po prostu się rozpłynął. Jego bliscy po 18 latach wciąż żyją tą iskrą nadziei, że mężczyzna się odnajdzie. Albo że przynajmniej poznają prawdę: co się stało wtedy, w styczniowy poranek 1995 roku? Takich rodzin w Małopolsce jest wiele - co roku w naszym regionie odnotowywanych jest ponad tysiąc zaginięć.

Zielony segregator

Lech Wójtowicz, ojciec Roberta, lubi mieć wszystko poukładane. Dlatego kiedy rodziły się jego dzieci, zakładał im wielkie segregatory. Żeby w jednym miejscu zebrać zdjęcia, pamiątki, dyplomy, świadectwa. - Mam troje dzieci - dwojgu, kiedy rozpoczynali dorosłe życie, już przekazałem te segregatory. Ten Roberta wciąż czeka - zamyśla się na chwilę.

Zielony segregator Roberta zaczyna się listem, jaki po jego urodzeniu wysłała ze szpitala mama do ojca. Że najważniejsze, że mają upragnionego syna. Że jest taka szczęśliwa. W kolejnych koszulkach mnóstwo zdjęć: Robert, śliczny, ciemnowłosy dzieciak, stoi wśród kolegów z przedszkola. O, to z wakacji. Tu obejmuje młodszą siostrę. Zaraz dyplom z kolonii: za zajęcie pierwszego miejsca w turnieju siatkarskim. Inny za srebro na turnieju szachowym.

I świadectwa. Najpierw przeciętne, czwórkowe. W ostatnich klasach podstawówki Robert nagle zaczyna przynosić same piątki i szóstki, a jego świadectwa pokrywają się czerwonymi paskami. - To chyba dlatego, że zaciągałem Robusia do książek, nie chciałem, żeby cały czas tylko biegał po podwórku. Kiedy w końcu złapał książkowego bakcyla, było na odwrót: musiałem go prosić, żeby wyszedł na podwórko - tata Roberta uśmiecha się do wspomnień. A potem na chwilę milknie, przeciera oczy.
W ósmej klasie chłopak oświadczył, że zostanie pilotem.

Dostał się do liceum lotniczego w Dęblinie. - Byłem taki dumny, jakby ktoś polał mi serce miodem. Sam chciałem być pilotem, ale się nie udało. Robuś spełniał moje marzenia - mówi pan Lech. W kolejnych kartkach dziesiątki listów. Robert pisał je do rodziców co niedzielę. Niemal każdy zaczyna się od wyrażenia: "Kochani rodzice i kochane rodzeństwo". Chłopak opisywał każdy dzień. Pisał, że tęskni.

Byliśmy szczęśliwi

Robert skończył liceum lotnicze z wyróżnieniem. Ale przed maturą zaczęły go interesować nauki przyrodnicze. Najpierw zaliczył trzy semestry Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. W końcu napisał list: "Tatusiu, mamusiu, tęsknię za Krakowem. Chcę wrócić". Zaczął studia psychologiczne na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Chodził na zajęcia, działał w duszpasterstwie akademickim. Mieszkał z mamą i rodzeństwem, bo ojciec akurat wyjechał na kontrakt do Rosji. Wciąż pisali do siebie listy. Te z 1994 roku bywają smutne. Robert pisał, że źle się czuje.- Miał problemy, wątpliwości, jak to młody człowiek. Ale nie uciekłby z tego powodu. Zresztą, proszę zobaczyć ostatni list Robusia. Napisany kilka dni przed jego zniknięciem - Lech Wójtowicz pokazuje kartkę.

W tym ostatnim dokumencie Robert opisuje święta i sylwestra. Pisze, co jadł, i że bawił się dobrze. Chwali się, że oddał już 5,5 litra krwi i że jeszcze pół litra, a dostanie medal. - Czy widzi pani w tym coś niepokojącego? Proszę mi wierzyć, byliśmy szczęśliwą rodziną - podkreśla Lech Wójtowicz.

Trop się urywa

To szczęście skończyło się dokładnie w piątek, 20 stycznia 1995 r. Nie ma godziny, w której Wójtowiczowie nie pomyśleliby o tym dniu. Wszyscy rozeszli się rano do pracy, szkoły. Robert zaczynał zajęcia najpóźniej, to on w piątki ostatni wychodził z domu. Pewnie poszedł w kierunku przystanku, jak zawsze. Ale czy do niego dotarł, już nie wiadomo. Nikt go nie widział. Nikt nic nie słyszał. Robert nie dotarł na zajęcia. Rodzina rozmawiała ze znajomymi ze studiów, z duszpasterstwa. Trop się urywa. Jakby ten 23-letni wówczas człowiek po prostu się rozpłynął.

Policja, biorąc pod uwagę religijność i wrażliwość chłopaka, podejrzewała, że wyjechał gdzieś, wstąpił do sekty. Ale rodzina nawet nie brała tego pod uwagę. - To był bardzo rodzinny chłopak. Na pewno by nie wyjechał, nie w ten sposób - zaprzecza Lech Wójtowicz.

Być może Robert został porwany? Miesiąc po jego zniknięciu w domu Wójtowiczów pojawił się jego kolega ze studiów. Twierdził, że zadzwonił do niego anonimowy człowiek, żądając zostawienia 30 milionów (dziś 3 tys. zł) w koszu, miał zabronić zgłaszania tego policji. Matka Roberta do dziś wyrzuca sobie, że wtedy nie zapłacili, a poszli z tą informacją na komisariat. Ale ojciec uważa, że to nie byli porywacze. Nie żądaliby 3 tysięcy, ale znacznie więcej. Poza tym dlaczego rzekomy porywacz dzwoniłby do znajomego Roberta, a nie jego rodziców? Przecież całe miasto było oplakatowane ich numerem telefonu, prośbą o informacje.

Nie pomogło śledztwo, artykuły we wszystkich lokalnych gazetach, rozpaczliwe apele rodziców. Jasnowidze zatrudniani przez rodzinę mieli sprzeczne "wizje". Nic nie ustaliło też wynajęte przez Wójtowiczów biuro detektywistyczne.

Życie w próżni

Mimo to rodzina Roberta wciąż nie traciła nadziei. Na 15. rocznicę jego zaginięcia znów oplakatowała cały Kraków. Lech Wójtowicz zamówił 15 mszy w różnych kościołach, tego samego dnia. Na Skałce, na Wawelu, u nich, w Nowej Hucie. - W zeszłym roku dostaliśmy wezwanie do prokuratury. Chcieli uznać naszego syna za zmarłego. Jak się zdenerwowałem, rozmawiając z tymi śledczymi! Nic nie robią, żeby znaleźć zaginionych, więc wolą ich pogrzebać dwa metry pod ziemią - irytuje się LechWójtowicz.

On sam, jak mówi, nie będzie gotowy na własną śmierć, dopóki się nie dowie, co stało się z jego synem. - Liczę się z tym, że Robuś nie żyje. Ale rana wcale się nie zabliźnia, przeżywam to wciąż tak samo mocno. Również dlatego, że kiedy 29 października przychodzą jego urodziny, a zaraz potem Święto Zmarłych, nie wiem, gdzie miałbym mu zapalić świeczkę. Nie wiem, czy w ogóle. Od 18 lat żyję w próżni - mówi Lech Wójtowicz.

Z tej próżni wyrwie go tylko wiedza o tym, co stało się z Robertem. Wtedy zazna spokoju.

Zaginięcia

Skala problemu zaginięć jest znacznie większa niż mogłoby się wydawać. W 2012 r. w samej Małopolsce zaginęły 1152 osoby. 400 z nich do dziś nie odnaleziono. To w większości ludzie w wieku 26-40 lat.

Większość zaginionych odnajduje się w pierwszych kilku tygodniach po zaginięciu, potem szanse drastycznie maleją. Choć bywa i tak, że zaginiony odnajduje się po kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu latach. Bazę osób zaginionych prowadzi fundacja Itaka (www.zaginieni.pl) i policja. W lutym przy Komendzie Głównej Policji powstało Centrum Poszukiwań Zaginionych, które ma usprawnić poszukiwania zaginionych.

Możesz wiedzieć więcej!Kliknij, zarejestruj się i korzystaj już dziś!

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska