Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Straciła ojca w majestacie prawa

Marta Paluch
Kinga Szybowska (trzyma syna Michała ) i jej rodzeństwo - Błażej i Olga przez kilka lat unikali ojca. Uwierzyli prokuratorowi, że ich tata zrobił coś złego
Kinga Szybowska (trzyma syna Michała ) i jej rodzeństwo - Błażej i Olga przez kilka lat unikali ojca. Uwierzyli prokuratorowi, że ich tata zrobił coś złego Andrzej Banaś
Kinga Szybowska na kilka lat straciła ojca, bo uwierzyła śledczemu, że to przestępca. Teraz straciła go na zawsze - Witold Szybowski, oskarżony w sprawie krakowskiego Polmozbytu, zmarł 3 sierpnia. Od 9 lat żył z piętnem przestępcy, choć wyroku nie było.

Witold Szybowski, były prezes i główny akcjonariusz Polmozbytu Kraków, miał 52 lata, gdy dostał wylewu. Jego wnuk, niebieskooki Michałek właśnie kończył dwa miesiące. Maluch od urodzenia musiał leżeć w szpitalu, poród był skomplikowany. Dziadek nie zdążył go zobaczyć. - Prokurator zaszczuł tatę w świetle prawa. I chcę, żeby ludzie to wiedzieli - mówi córka Witolda Szybowskiego, Kinga.

Studentka i zabójczyni

Pogodna blondynka miała 20 lat, studiowała marketing i zarządzanie na Uniwersytecie Jagiellońskim. I miała 10 procent udziałów Polmozbytu - ojciec w ten sposób zabezpieczył ją na przyszłość. Dopiero ją wprowadzał w branżę.

19 maja 2003 r. wstała wcześnie - szykowała się na trening jazdy konnej. O godz. 6 rano usłyszała pukanie do drzwi.

- Policjanci powiedzieli, że jestem członkiem przestępczej grupy i założyli mi kajdanki. Nie wiedziałam, co się dzieje - mówi Kinga Szybowska.

Policyjny dołek, znowu radiowóz i prokuratura. Przesłuchuje ją śledczy w Prokuraturze Okręgowej.
- Uśmiechnął się i powiedział, żebym opowiedziała, jak z ojcem wyprowadzałam ze spółki pieniądze. Powiedział: "ojciec mówił, jak to wymyśliłaś" - relacjonuje Kinga Szybowska. - Dziś wiem, że prokurator kłamał, żeby mnie złamać - dodaje.

Zarzuty były poważne - wyprowadzenie ze spółki kilkunastu milionów złotych. Inni członkowie zarządu ( w tym jej ojciec) mieli zarzuty udziału w grupie przestępczej (patrz ramka).
Kinga trafiła do aresztu. Wioząca ją policjantka rzuciła: "Luksusy się skończyły, teraz prysznic będzie raz w tygodniu".

- Siedziałam z dziewczyną, która zabiła własne dziecko. A potem z kilkoma narkomankami - opowiada Szybowska. Jedna dziewczyna na głodzie, pocięła się nożem, a potem rozrywała szwy na rękach. Druga pod kroplówką.

Na stołówce ktoś rzucił Kindze: "Nie martw się, tatuś w celi już dostał za swoje".

- Przez dwa tygodnie nie miałam kontaktu nawet z adwokatem. Byłam młoda, niedoświadczona i przerażona. Myślałam, że zostanę w więzieniu kilka lat - opowiada dziewczyna.

Na kolejnym przesłuchaniu zaczęła się łamać.

- Prokurator kreował się na dobrego wujka, który mi pomoże, uratuje moją rodzinę. Mówił, że zrobi, co będzie mógł, tylko muszę się przyznać. Bardzo potrzebował mojego przyznania się, bo dowodów na winę ojca nie miał. Ale to wiem po latach - mówi Szybowska.

Zaczęła myśleć, że może faktycznie śledczy chce pomóc. Że może ojciec wplątał ją w coś bardzo złego. I jeszcze ją obciążył.

- Prokurator zrobił mi pranie mózgu. Myślałam - w końcu to władza, wymiar sprawiedliwości. Byłam strasznie naiwna. Pytałam, dlaczego muszę się przyznać do czegoś, czego nie zrobiłam. Denerwował się, że on chce pomóc, a ja taka oporna. Mówił, że może się jeszcze okazać, że siostra i brat są w to wmieszani. Przeraziłam się, przecież to były dzieci (16 i 11 lat) - wspomina.

- Kiedy siedziałam w areszcie, prokurator wysłał pismo na uczelnię. Od razu kazali mi zrezygnować. Bez aktu oskarżenia, wyroku. Pomyślałam, że on bardzo dużo może. I że przyznanie się jest jedynym sposobem, żeby wyjść. Byłam w takim stanie, że podpisałabym wszystko, żeby wyjść. Przyznanie wyglądało tak, że prokurator opowiadał i pytał - "tak to było?". A ja mówiłam - "tak" - przyznaje.
Opuściła areszt po trzech tygodniach. Aby to zrobić, musiała jeszcze oddać 10 proc. swoich akcji na poczet "naprawienia szkody". Akcje przeszły na konto spółki, a potem zostały sprzedane za bezcen.

Na wolności dostawała listy od ojca, który przepraszał ją, że to wszystko tak się potoczyło.

- Ale wierzył, że szybko dowiedzie swojej niewinności. Pisał: "niedługo wyjdę, tylko żeby firmy nie rozkradli". Włożył w nią wszystko, co miał - opowiada Szybowska.

Poddała się karze. Ale konta miała zajęte, nie miała uczelni, pracy, narastały długi. Przez rok była w depresji, miała myśli samobójcze.

- Dałam się też nabrać na to, co mówił prokurator o winie ojca. Unikałam go przez kilka lat, podobnie mój brat i siostra. Strasznie tego żałuję - mówi ze łzami w oczach. Odnowili kontakt niedługo przed jego śmiercią.

Skuty na krześle

Zatrzymanie i śledztwo wobec jej ojca wyglądało jeszcze gorzej.

- 19 maja 2003 r. Witold zadzwonił do mnie o szóstej rano i mówi: Grzesiek, nie wiem co się dzieje, jakiś facet do mnie celuje. W tle słyszałem krzyki - relacjonuje Grzegorz Nicia, współoskarżony w procesie . CBŚ było w cywilu. Potem zaczęły sie przesłuchania.

- Witek opowiadał, że prokurator przesłuchiwał go przez kilka godzin, a on siedział na krześle z rękami skutymi na plecach, niczym bandzior - mówi Żanetta Szablewska-Nicia, żona Grzegorza Nici, współoskarżonego w sprawie.

- Witka potraktowali najbrutalniej - mówi Paweł Rey, również współoskarżony (przesiedział w areszcie 9 miesięcy). - Zarekwirowali mu na poczet kary ogromny majątek, np. zabytkowe auta i harleya oraz obrazy. Potem nie wiadomo gdzie zniknęły - dodaje.

A potem zaczęły się kolejne aresztowania. Na wolności był jeszcze Grzegorz Nicia, prokurent Polmozbytu, który mógł zapobiec rozpadnięciu się spółki. Nie wpuszczono go na walne zgromadzenie akcjonariuszy i wybrano nowego szefa rady nadzorczej, którym został... szef skarbówki Jerzy J. Ten sam, który zawiadomił prokuraturę o przestępstwie w spółce! (patrz ramka).

Myślałam, że to koniec

Grzegorz Nicia już wiedział, co może go spotkać.

1 września 2003 r. , godz. 6 rano. Pukanie do drzwi. 6-letni syn Niciów miał tego dnia iść do szkoły. Kredki i książki zapakowane w tornister, chłopak z niecierpliwością czekał na ten dzień. Obudziła go rewizja w mieszkaniu i policjanci CBŚ. Widział, jak jego ojca wyprowadzają w kajdankach i pakują do auta. Mama Żanetta, w czwartym miesiącu ciąży, nie może nic zrobić.

Pierwszy dzień na dołku. Grzegorz Nicia siedzi w celi z kloszardem, który pobił żonę. Następnego dnia wiozą go do prokuratora.

- Młodszy ode mnie o dwa lata, grał kolegę po fachu. Mówił: panie Nicia, w sumie nie musiałem pana zamykać. Wiem, że to wszystko Szybowski zrobił. Pan powie jak to było, a za dwa tygodnie wyjdzie pan na wolność. W końcu ma pan żonę w ciąży - wspomina Nicia.

Spisywał protokół. Gdy dał go Nici do podpisu, ten zrobił okrągłe oczy. - Poprzekręcane fakty, liczby, słowa. Tam, gdzie miało być np. "jest" było "nie ma". Zacząłem poprawiać to długopisem. Prokurator zaczął krzyczeć: pan mi niszczy dowody!

Do zarzutów - milionowych malwersacji finansowych Grzegorz Nicia się nie przyznał. Śledczy wniósł o areszt. - Sędzia podjął decyzję w 10 minut. Zaufał prokuratorowi. Decyzja zapadła w wydziale, gdzie pracuje żona pana prokuratora - zaznacza Grzegorz Nicia.

Trafił do celi na Montelupich w Krakowie. Siedział m.in. w 10-osobowej celi z małolatami. 19-latek z Grybowa o ksywce Neo lubił mu się zwierzać.Chłopak odsiadywał wyrok za zabójstwo macochy. Tłumaczył, że to był wypadek, a potem spanikował i pociął ja piłą na kawałki, miękkie części zmielił w mikserze... Współwięźniowie z początku bali się przy nim zasnąć.

Nicia przez pierwsze noce też nie spał. Myślał, jak sobie poradzi jego żona. - Miała 400 zł gotówki i zero oszczędności, bo moją pensję wydawaliśmy na bieżąco. A w domu dwóch synów i dziecko w drodze. Mama na rencie, tato emeryt - wspomina.

Dzieci strasznie przeżywały to, co się działo. - Nigdzie nie mogłam się ruszyć bez starszego syna. Pierwszy rok szkolny przesiedział ze mną w domu. Miał lęki, że mnie też zabiorą i zostanie sam. Mówił: tata nie żyje, choć tłumaczyłam mu, że trafił "tylko" do aresztu, takiego miejsca za murem, skąd nie może wyjść. Ale jak 6-letnie dziecko może sobie takie rzeczy ułożyć? - mówi Żanetta Nicia.

Do dziś (chłopiec ma 14 lat) nie chce o tym rozmawiać.

- Prokurator nie chciał dać zgody na jego widzenie z ojcem, mówił, że areszt to nie miejsce dla dzieci. Dopiero psycholog stwierdziła, że to zaszło za daleko. Była gotowa napisać do biegłych o opinię, by syn zobaczył Grześka - opowiada Żanetta Nicia.

Przy niej prokurator nie udawał kolegi po fachu. - Kiedy szłam do niego z wnioskiem o widzenie, wypadał z gabinetu i krzyczał, że go nachodzę. A przecież byliśmy umówieni. Robił wszystko, żeby mnie poniżyć, sponiewierać. Żebym miała pretensje do męża i wywierała na niego presję - opowiada kobieta.

Ciężarna, z dwójką dzieci, w tym samym czasie musiała też pilnować spraw spółki. - Próbowałam, ale w pewnym momencie musiałam odpuścić i zająć się rodziną. I rozkradli - opowiada.

Najgorsze jednak miało nadejść. Termin porodu miała na na początek lutego 2004 r. Grzegorz Nicia chciał wyjść z aresztu, żeby jej pomóc.

- Kiedy prokurator mnie przesłuchiwał w listopadzie, był niezadowolony, że nie chcę obciążyć Szybowskiego. A mój prawnik po rozmowie z nim powiedział: lepiej wycofaj swoje powództwo o nieuznaniu nowych zarządców Polmozbytu. Chcieli, żeby nikt im nie przeszkadzał w przejęciu spółki - tłumaczy Nicia.
W styczniu mecenas mu mówi: "prokurator proponuje: przyznasz się i wychodzisz za dwa tygodnie, na poród żony". Chciałem, ale z drugiej strony do czego mam się przyznać? Biłem się z myślami - wspomina.

23 stycznia 2004 r. Żanetta Nicia ma krwotok. Ciąża była zagrożona. Paniczny strach. Dzwoni do szpitala, a potem do prokuratora.

- Prosiłam, żeby wypuścił męża, bo nie będzie miał kto się zająć dziećmi. A on od razu napisał wniosek o oddanie moich dzieci do placówki opiekuńczej. To był koszmar - wspomina.

Wszystko jej się załamało.

- Myślałam, że poronię, umrę, dzieci trafią do domu dziecka. Wpadłam w paranoję. Myślałam, że robią to, żeby nas wykończyć - wspomina.

Policjanci zostali wysłani do domu, ale dzieci nie zastali. Zdążyli je wziąć rodzice pana Grzegorza. Niciowie są przekonani, że to je uratowało. Kilka miesięcy później sędzia rodzinny zdecydował, że dzieci zostają z matką. Młodszy syn, w chwili aresztowania ojca dwuletni, dopiero jako czterolatek zaczął normalnie mówić.

Teściowie i mama pani Żanetty pomagali. Ale jej ojciec przestał się do niej odzywać. - Stwierdził, że skoro się w coś takiego wpakowałam, powinnam sobie poradzić. Do dziś nie mamy kontaktu - mówi kobieta.

Po 9 miesiącach Grzegorz Nicia wyszedł z aresztu. Ale wszystko już było pozamiatane.
Nie mógł być w zarządach spółek, prokurator wydał zakaz. Polmozbyt był w rękach obcych ludzi. Szefem Rady Nadzorczej był Jerzy J., prezesem - była księgowa Polmozbytu. Zaczęło się wyprzedawania majątku spółki.

Przez dwa lata Grzegorz Nicia nie miał pracy. - Bywało, że nie mieliśmy na chleb - mówi. Pracę dostał dopiero w 2006 roku.

Kinga Szybowska znalazła pracę, ale straciła ją, gdy wyszło na jaw, kim jest. Witold Szybowski długo nie mógł się zatrudnić, ciągnęła się za nim fama złodzieja. Ostatnio załapał się jako taksówkarz. Ale wiosną 2012 r. pracę stracił. Nie miał ubezpieczenia zdrowotnego. Skarżył się kolegom na nadciśnienie, ale tłumaczył, że nie ma za co kupić leków.

- Był strasznie sponiewierany. Dzieci miały do niego pretensje, nękali go komornicy, wszystko stracił. Prokurator jemu i nam połamał życie i pozostał bezkarny - mówi Żanetta Nicia.

Według oskarżonych, kontrola US i śledztwo miały na celu przejęcie Polmozbytu i wyprzedanie jego majątku.

Sprawę Szybowskiego i Niciów prowadził w rejonówce prok. Andrzej Kwaśniewski. Awansował, dziś dziś jest w Prokuraturze Apelacyjnej w Krakowie. Awansował, choć odprysk "afery" Polmozbytu - bliźniacze, prowadzone przez niego śledztwo w sprawe Kramkmeatu zostało umorzone po 6 latach, a aresztowani członkowie zarządu dostali odszkodowania od państwa. Prokurator odmówił rozmowy.

Jerzy J., naczelnik Urzędu Skarbowego, jest na emeryturze i nie chce komentować sprawy. Akcjonariusze Polmozbytu mówią, że na szefowaniu radzie nadzorczej zarobił 80 tys. zł.

- Koszty materialne i społeczne tej sprawy są ogromne. Oskarżeni żyją ze strasznym piętnem. To, że wszystko się ciągnie tak długo, to skandal. A awans prowadzącego ją prokuratora źle świadczy o polityce kadrowej prokuratury - ocenia prof. Andrzej Zoll, szef katedry prawa karnego UJ.

Proces zbliża się ku końcowi, oskarżeni liczą na uniewinnienie. - Ale, w przeciwieństwie do Witka, żyjemy. Szkoda, że odpadł na ostatniej prostej - kwituje Żanetta Nicia.

Możesz wiedzieć więcej!Kliknij, zarejestruj się i korzystaj za darmo

 
Krakowski szybki tramwaj na pięciu nowych trasach - sprawdź!
 
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
 

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska