18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak tarnowianin wyruszył na najwyższy szczyt Ameryki Południowej

Redakcja
Wyprawa tarnowianina Marcina Skóry na najwyższy szczyt Ameryki Południowej, górę Aconcagua zakończona. Podróż, której patronowała "Gazeta Krakowska" Marcin Skóra - policjant, funkcjonariusz CBŚ, scenarzysta i dramatopisarz - opisał własnymi słowami. Jego relację publikujemy poniżej. Marcin ma w planach zdobyć Koronę Ziemi, czyli wszystkie najwyższe szczyty na każdym z kontynentów. Na razie zdobył Kilimandżaro oraz Elbrus. Trzymamy za niego kciuki.

"WARTO BYĆ PRZYZWOITYM" (prof. Władysław Bartoszewski)
ETAP 1 - ROZPOCZĘCIE WYPRAWY
Moja podróż na Aconcaquę (6962 m) rozpoczęła się 20 lutego 2012r na lotnisku Okęcie. Dwie godziny przed odlotem samolotu dziesięć osób przybyło na wyznaczoną zbiórkę. Imiona oraz twarze starałem się szybko dopasowywać do maila jakiego otrzymałem kilka dni wcześniej od organizatora naszego wyjazdu, w treści którego zawarta była krótka charakterystyka każdego z uczestników naszej wyprawy. Przesłana wtedy informacja sugerowała ,że po raz kolejny będę jednym ze wspinaczy o najsłabszym dotychczasowym doświadczeniu górskim. W zależności od miejsca zamieszkania i koneksji towarzyskich, "lider" naszej wyprawy podzielił nas na cztery kilkuosobowe zespoły.
Mój team składał się z trzech osób tj : Jarek "DOKTOR" z Bolesławca, Tomek "HANDLOWIEC" z Torunia i ja Marcin "DERMA" reprezentujący królewskie miasto Tarnów. Pozostali członkowie wyprawy identyfikowali się z Lublinem, Częstochową, Poznaniem oraz Krakowem.
Tego samego dnia około południa wylądowaliśmy w Madrycie, który przywitał nas piękną i słoneczną pogodą. Z uwagi na fakt, iż od następnego lotu dzieliło nas kilka godzin postanowiliśmy nieco zakosztować klimatu stolicy Hiszpanii. Madryckie uliczki połączone ze smakiem hiszpańskiego wina wprowadziły mój "team" w błogi nastrój. Skutkowało to oczywiście jeszcze lepszą "integracją", która swoje zakończenie znalazła dopiero w samolocie do Santiago de Chile. W trakcie rozmów przy "wodzie ognistej" opowiadałem moim nowym znajomym o atrakcjach turystycznych Tarnowa, wśród których wymieniłem tylko nieliczne np.: dostęp do Pirenejów (prawobrzeżna część Tarnowa) oraz swoisty mikroklimat jaki występuje przy Morzu Czarnym (to na lewobrzeżnej części Tarnowa)...
Z lekką posuchą w ustach (efekt wczorajszej "integracji") wylądowaliśmy w stolicy Chile i po krótkim oczekiwaniu na kolejny samolot naszym oczom objawiła się upalna argentyńska Mendoza. Tuż po tym jak opuściliśmy samolot, członkowie tzw. "Grupy Częstochowskiej" otrzymali niemiłą informację dotyczącą zagubienia w przestworzach ich bagażu z zawartością całego niezbędnego sprzętu.
Pierwsze dni na argentyńskiej ziemi upłynęły nam pod znakiem załatwiania stosownych pozwoleń na zdobywanie szczytu, jak również na uzupełnieniu brakującego sprzętu. Szczęściem w nieszczęściu dla naszych kolegów z Częstochowy okazało się, iż za niemałą opłatą istniała możliwość wypożyczenia w Mendozie tego wszystkiego, co fruwało gdzieś po świecie z ich zaginionego bagażu (kurtki puchowe, buty, palniki gazowe itp.)
ETAP II - ESKAPADĘ CZAS ZACZĄĆ
Późnym popołudniem opuściliśmy Mendozę i wynajętym busem przemieściliśmy się do małego miasteczka o podnóża And o wdzięcznej nazwie Los Penitentes. Jeszcze tego samego dnia dokonaliśmy ostatniego przeglądu naszych bagaży z racji tego, że musieliśmy je przygotować do transportu mułami. Każdy z naszych plecaków trafiał na wagę (plecak - torba nie może ważyć więcej niż 20 kg), jak również poddawany był przez opiekunów zwierząt skrupulatnej ocenie pod kątem ewentualnego zagrożenia poranieniem mułów. Warto wspomnieć, że miejscowi poganiacze bydła rygorystycznie przestrzegają zasad higieny pracy mułów, a zwierzęta którymi się opiekują są zadbane i czyste.
Aby tradycji stało się zadość zapaliłem ostatniego papierosa przed rozpoczęciem akcji górskiej (to już taka moja tradycja, że rzucam papierosy na czas pobytu w górach) i wtedy też otrzymałem sms-a z jakże straszną dla mnie informacją - WISŁA KRAKÓW ODPADŁA Z 1/8 PUCHARÓW
Smutek ogarnął moją duszę, dlatego mojemu trzyosobowemu "teamowi" ogłosiłem na tę noc żałobę. Pozostałych członków polskiej grupy poprosiłem o uszanowanie tej tragedii i w bólu oddaliłem się na nocny spoczynek intonując pieśń "MY CHŁOPCY Z REYMONTA, ZNA NAS CAŁA POLSKA, ZA WISŁĘ, ZA NASZ TS PÓJDZIEMY AŻ …… NA ACONCAQUĘ !!"
Rankiem następnego dnia udaliśmy się w stronę bram Parku Narodowego Aconcaquy. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze cudowny twór natury jakim jest "Most Inków" położony na wysokości 2 700 m. n.p.m. Matka - natura wykuła go w żółto - pomarańczowej skale, a płynąca pod nim rzeka Horcones sprawiła, że widziałem coś niezwykłego, czego cywilizacja nie zdążyła jeszcze zniszczyć.
Będąc na granicy Parku Narodowego zgłosiliśmy się do strażników, gdzie wpisaliśmy się do specjalnej księgi meldunkowej, jak również otrzymaliśmy w "prezencie" worki z numerem przypisanym indywidualnie do każdego z uczestników naszej wyprawy. Zostaliśmy również poinstruowani przez strażników, że przekazane nam worki służą do przechowywania własnych odchodów ….. i nie był to żart. Za niewypełnienie worka kałem groziła grzywna nawet do 100 dolarów. Początkowo było to dla mnie niezrozumiałe, dlaczego zmusza się mnie do podróżowania z własnym gów… na plecach jednak w miarę upływu czasu znalazłem w tym działaniu logikę, ponieważ Andy są naprawdę bardzo czystymi górami.
Po kilkugodzinnej wędrówce dotarliśmy do pierwszej bazy o nazwie Confluencia (3.368 m. npm). Wieczorem przy kolacji snułem kolejne opowieści o Tarnowie, o pięciu liniach metra w naszym mieście, o czterech terminalach lotniczych, o tym że następny Papież będzie na pewno z Tarnowa jak również o tym, że prezydent Obama zamierza przenieść Biały Dom do mojego miasta. Gdy zacząłem opowiadać jak łatwo się jest zgubić na obwodnicy Tarnowa (36 zjazdów do miasta liczy), "lider" Jarek przerwał moją opowieść (pewnie z zazdrości, że nie mieszka w takim mieście) i przedstawił nam plany na następny dzień, a następnie odesłał nas na nocleg. Gdy dotarłem do namiotu spojrzałem na zegarek, którego wskazówki wskazywały dopiero godzinę 21:00. I jak tu spać o takiej porze… W Tarnowie o tej porze miliony mieszkańców wychodzą na ulicę...
Ranek następnego dnia przywitał nas delikatnym śniegiem. Bezpośrednio po śniadaniu udaliśmy się na wycieczkę aklimatyzacyjną do bazy Plaza de Francia (4 000 m. n.p.m.), która służyła odpowiedniemu osiągnięciu stosownego poziomu aklimatyzacji. W trakcie pokonywania drogi zobaczyliśmy w całej okazałości ogromną ścianę naszej Aconcaquy. Tuż po powrocie do Confluenci po raz pierwszy dotarło do mnie, że ta wyprawa będzie najtrudniejszą z moich dotychczasowych. Stawy skokowe, które odezwały się w moich nogach przypomniały mi o wszystkich zaniedbaniach jakich dokonałem przed wyprawą w związku ze swoim zdrowiem. Przy kolacji wspomniałem lakonicznie o problemach Tarnowa z przemysłem górniczym i stoczniowym (wszak każdy wie, że mamy dostęp do morza) a zaraz po tym udałem się prosto do namiotu. Byłem na tyle zmęczony, że momentalnie usnąłem jak dziecko.
Kolejny dzień obudził nas piękną i słoneczną pogodą. Po przepakowaniu bagaży udaliśmy się w stronę kolejnej bazy jaką miała być Plaza de Mulas. Droga do niej jest bardzo długa (liczy ponad 35 km), jednak widoki różnokolorowych mieniących się w słońcu And zapierają dech w piersiach i warte są tej mordęgi.
Mieliśmy to szczęście, że nie przeprawialiśmy się przez rwące potoki, jednak zdarzają się sezony gdzie rwąca brudna woda uniemożliwia wspinaczom dalszą wędrówkę. Pod koniec drogi ukazał nam się szczyt Ceroo Cuerno, co zwiastowało rychłe podejście do celu. Po raz pierwszy całość naszej polskiej ekipy podzieliła się na kilka części, a ja tradycyjnie wraz z Tomaszem z Torunia okupowaliśmy ostanie miejsca. Po około dziewięciu godzinach wędrówki dotarliśmy do bazy Plaza de Mulas (4 200 m. n.p.m.) Tego dnia nie miałem nawet siły opowiadać członkom ekipy o nieznanym dla nich Tarnowie, dlatego na odchodne obiecałem poszukać w moim plecaku "globus Tarnowa" i następnego dnia wszystko im wytłumaczyć.

Kolejny dzień upłynął nam na odpoczynku i aklimatyzacji, to znaczy na przyzwyczajaniu naszych organizmów do coraz to większej wysokości. W prowizorycznym punkcie medycznym odbyliśmy rutynowe badania w trakcie których, sprawdzono nam saturację, puls i ciśnienie krwi. Ku mojemu zdziwieniu na wysokości 4 200 m n.p.m. można było dokonać zakupu coca - coli ((5 USD za puszkę), jak również skorzystać z telefonu satelitarnego (3 USD za 1 minutę rozmowy). Dzień odpoczynku sprawił, że humor zaczął mi wracać dlatego kontynuowałem swoje opowieści o Tarnowie. Przy kolacji poddałem obróbce środkowowschodnią część tarnowskiego regionu, gdzie temperatura w październiku dochodzi do 34 stopni C ( w cieniu nad Oceanem) oraz północnozachodnią, to jest tą z dostępem do Alp, gdzie ze szczytów Góry Marcina (5454 m n.p.m., znany w świecie snobistyczny lodowiec, Książę Karol tu przyjeżdża) można zjeżdżać na nartach do połowy czerwca. Tak naprawdę nie wiedziałem, że to co najtrudniejsze przede mną właśnie się zaczyna…

ETAP III- WŚRÓD ANDYJSKICH SZLAKÓW
Od tej chwili zgodnie z zaleceniem naszego "lidera", każdy z zespołów obrał swój indywidualny sposób zdobywania Aconcaquy. Nasza "trójka" ("Doktor", "Handlowiec" i ja) obraliśmy drogę poprzez bazę Plaza Canada ( 4 900 m n.p.m.) do której prowadziło bardzo strome podejście. Inne zespoły przyjęły różne taktyki, ponieważ wszystkim zależało na jak najlepszej aklimatyzacji przed atakiem szczytowym. Prognozy pogody jakie otrzymaliśmy w Plaza de Mulas były dla nas bardzo optymistyczne dlatego nasze poczynania staraliśmy się dostosować tak, aby "wbić" się w okno pogodowe jakie miały nadejść w ciągu wskazanych dni. Po "doczłapaniu" do bazy Plaza Canada zastaliśmy w niej dwóch członków grupy "Częstochowskiej", którzy co najmniej o dwie godziny wcześniej przed naszym zespołem osiągnęli wspólny cel wędrówki. Na tej wysokości dopadła nas smutna rzeczywistość w postaci gotowania wody z lodu oraz śniegu, jak również bardzo mocnego wiatru (prędkość przekraczała 150 km/ h).

Pierwsza noc w "Canadzie" upłynęła nam pod znakiem walki z wiatrem o ocalenie naszego namiotu. Informacja jaką otrzymaliśmy drogą radiową o tym, iż jeden z członków naszej polskiej grupy ( grupa "Kielecka") został właśnie ewakuowany nie napawała nas optymizmem, dlatego z niepokojem oczekiwaliśmy dnia następnego. Tej nocy chyba po raz pierwszy nie opowiadałem moim współtowarzyszom żadnych ciekawostek z cyklu "Z życia Tarnowa"….

Pobudkę następnego dnia przyjęliśmy z niekłamaną ulgą, ponieważ nasz namiot stał w tym samym miejscu i nie nosił żadnych śladów uszkodzeń po za bardzo drobnymi przetarciami. '’Grupa Częstochowska" pomimo ogromnego wiatru postanowiła pójść na wycieczkę aklimatyzacyjną do bazy Nido de Condores, natomiast nasz "team" postanowił jakiś czas jeszcze odczekać. Drogą radiową poznaliśmy plany "Grupy Kieleckiej" oraz "Grupy Lidera". Ze śniegu oraz lodu przygotowaliśmy napoje i po krótkiej naradzie postanowiliśmy pójść śladami "Częstochowiaków". Gdy wspinałem się mozolnie do bazy Nido de Condores po raz pierwszy ilość moich kroków zaczęła wyznaczać modlitwa "Zdrowaś Mario, łaski pełna". Moja nieżyjąca Babcia powtarzała mi "jak trwoga to do Boga", co bez wątpienia znalazło odzwierciedlenie w moim postępowaniu. Od tej chwili modlitwa towarzyszyła mi praktycznie codziennie…

Kolejnego dnia mój "team" nie bez trudności dotarł do bazy Nido de Condores (5 250 m. n.p.m.) W bazie "Doktor" sprawiał wśród nas zdecydowanie najlepsze wrażenie pod względem kondycyjnym, natomiast moje samopoczucie było najgorsze ze wszystkich dotychczasowych dni wędrówki. Złe myśli jakie pustoszyły moja głowę zostały spotęgowane jękami bólu jakiegoś mężczyzny, który był wprowadzany przez argentyńskich ratowników do ratowniczego helikoptera. Jedyne o czym marzyłem to położyć się w namiocie w swoim śpiworze i jak najszybciej zasnąć. Popatrzyłem jeszcze na andyjskie szczyty nad którymi zachodziło słońce ….

Kolejny dzień przyniósł nam informację drogą radiową , że "Grupa Częstochowska" wraz z okrojoną o jednego członka "Grupą Kielecką" przyspiesza atak szczytowy o jeden dzień. Wszyscy oczekiwaliśmy wieści od naszych kolegów, życząc im "POWODZENIA". Ten dzień w bazie "Nido" wypełniony był nasłuchiwaniem w radiostacji wieści od atakującej szczyt czwórki naszych towarzyszy. Około godziny 13:00, nasze chłopaki wreszcie przemówili : "JESTEŚMY NA SZCZYCIE ANKI!! KIELCE I CZĘSTOCHOWA POZDRAWIAJĄ !!" Po tym komunikacie złożyliśmy im gratulacje, a my odczuliśmy ulgę i nabraliśmy optymizmu. Mając powyższe na uwadze mój trzyosobowy "team" poznał kolejną ciekawostkę z cyklu "Z życia Tarnowa" …. Taki drobiazg, o którym dotąd nie wiedzieć czemu nie wiedzieli, że "Stadion Narodowy został przeniesiony do Tarnowa, a finał Mistrzostw Europy w piłce nożnej w Tarnowie się odbędzie"

ETAP IV - ATAK SZCZYTOWY
Zdobycie Aconcaquy i bezpieczne zejście do bazy Berlin Camp przez grupę "Częstochowską" i "Kielecką" , "napompowało" nas wiarą, że również i nam może się udać zdobyć szczyt. Po złożeniu obozu w Nido de Condores wraz z dwuosobowa grupą naszego "lidera" ruszyliśmy w "szóstkę" do bazy Berlin Camp. Wraz z nami szedł jeszcze jeden członek grupy "Kieleckiej", który nie zdecydował się na atak szczytowy dzień wcześniej wraz z pozostałymi członkami swojego zespołu. Po kilku godzinach zameldowaliśmy się wszyscy w różnych odstępach czasowych w Berlin Camp na wysokości 5 900 m n.p.m. Widok jakiego doznałem w tej bazie pozostanie również na zawsze w mojej głowie.

Wtedy też uzmysłowiłem sobie, że jeszcze nigdy tak wysoko nie przebywałem. W oczekiwaniu na "czwórkę" naszych zdobywców Aconcaquy, przypomniałem sobie, że moja "Wisełka" właśnie jest po meczu z Koroną Kielce i prawdopodobnie dzisiaj gra z Lechią Gdańsk …. O jak bardzo przydałoby się sześć punktów w tych spotkaniach…..

Noc poprzedzająca atak szczytowy była dla nas bardzo krótka. Topiąc śnieg przygotowaliśmy napoje na kolejny dzień - w naszym mniemaniu najważniejszy ze wszystkich dotychczasowych. Wstępnie uzgodniliśmy, że szczyt spróbujemy zaatakować w składzie sześcioosobowym o godzinie 2:00. W wyniku "negocjacji" zmieniliśmy decyzję przenosząc porę wyjścia z bazy na godzinę 4:30. Tuż przed zaśnięciem zaprosiłem członków mojej ekipy na wyprawę na prawdziwą Aconcaquę, która znajduje się pod Tarnowem i ma wysokość 7 001 m n.p.m. Obiecali mi, że przyjadą……

Około godziny 4:30 mój "team" w gotowości do ataku szczytowego zameldował się punktualnie pod namiotem "lidera" celem przeprowadzenia ostatnich badań saturacyjnych krwi. Pierwszą fatalną informacją było to, że "Witek" czyli członek grupy "Kieleckiej" jest w bardzo złym stanie fizycznym (spuchnięta twarz, problemy ze wzrokiem), co wykluczało jego atak na szczyt. Niestety nie był koniec złych informacji, ponieważ "Doktor" oraz "lider" przeprowadzili badanie saturacyjne krwi, a wynik jaki otrzymali również wykluczył ich z dalszej wędrówki. Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy mojego towarzysza wyprawy "Doktora", na której wypisane było wielkie rozczarowanie, aczkolwiek jego rezygnacja pokazała mi, że jest odpowiedzialnym człowiekiem. Badania jakie przeprowadzono Marcie (Grupa "lidera") , Tomkowi ("Handlowiec", mój "team") oraz mnie, pozwalały tylko tej trójce kontynuować wędrówkę na Aconcaquę. Tuż przed wyjściem upewniłem się, czy aby na pewno spakowałem koszulkę mojej kochanej WISŁY oraz flagę "Królewskiego miasta Tarnowa", które to talizmany zamierzałem zanieść na sam szczyt. O godzinie 4:45 opuściliśmy bazę w "Berlinie" i westchnąłem do siebie słowa " Boże prowadź….."

Gwieździste niebo oraz latarki czołowe oświetlały nam drogę w kierunku szczytu. Naszą trzyosobową eskapadę prowadziła Marta. Pomimo, że było bardzo zimno, pogoda wyraźnie była naszym sprzymierzeńcem. Marta wskazywała nam drogę i od samego początku widać było, że jest znacznie silniejsza od nas fizycznie. Wraz z Tomkiem początkowo trzymaliśmy się blisko siebie i wspierając się nawzajem toczyliśmy boje z naszymi organizmami. Na wysokości powyżej 6000 m n.p.m. zawartość tlenu w powietrzu jest o połowę niższa o tej, którą normalnie oddychamy. Gdy wschodziło słońce dotarliśmy do schronu zwanego Indenpendencja, a tam podczas dłuższej przerwy Tomek poinformował mnie po raz pierwszy, że chce zrezygnować z dalszej wędrówki. Po krótkiej mojej namowie znaleźliśmy się razem z powrotem na szlaku.
W miarę wzrastania wysokości stan zdrowia Tomka systematycznie się pogarszał a czasu do zdobycia szczytu pozostawało nam coraz mniej. W okolicy żlebu Kanaletta, na wysokości około 6800 m. n.p.m. nasza "trójka" zatrzymała się na kolejny dłuższy odpoczynek. Marta ze smutkiem w oczach spojrzała na mnie i oświadczyła, że w tym tempie nie jesteśmy w stanie zdobyć bezpiecznie Aconcaquy. Widok wycieńczonego Tomka, który dotarł do nas ze znaczną stratą czasową przyspieszył naszą decyzję o rezygnacji z ataku na szczyt Aconcaquy. Poprosiłem Martę aby samotnie kontynuowała atak na szczyt (naprawdę była to w stanie zrobić), a ja zajmę się sprowadzeniem w dół Tomka, jednak w odpowiedzi od niej otrzymałem słowa "Jesteśmy zespołem i dlatego schodzimy razem". Marta ponownie stanęła na wysokości zadania i osobiście zaczęła sprowadzać półprzytomnego Tomka, a ja z tyłu podpatrywałem sposób jej działań. Jak się później okazało było to dla mnie bezcenne doświadczenie……

ETAP V - DLACZEGO "WARTO BYĆ PRZYZWOITYM"

Tego wieczoru, tuż po bezpiecznym sprowadzeniu Tomka do bazy "Berlin", próbowałem jak najszybciej zasnąć jednak duża wysokość ( 5 900 m n.p.m.) skutecznie mi to uniemożliwiała. Baza "Berlin" była totalnie opustoszała, a wśród kamieni znajdowały się jedynie dwa namioty tj. nasz (Tomek i ja) oraz "lidera" (Marta i "lider") Usypiając chciałem, aby zaczął się już kolejny dzień, choć wtedy jeszcze nie przeczuwałem, że najbliższe 24 godziny nadadzą sens całej mojej wyprawie.

Rankiem w namiocie obudziła nas Marta, która oświadczyła mi, że schodzą wraz z "liderem" w dół ponieważ jej partner bardzo źle się czuje. Z perspektywy czasu wiem , że jej słowa nie dotarły do mnie w sposób jaki powinny (znowu ta wysokość), ponieważ tuż po rozmowie z Martą z powrotem zaszyłem się w swoim śpiworze i wraz z Tomkiem kontynuowaliśmy drzemkę. Ze snu wyrwała mnie potrzeba fizjologiczna, dlatego zmuszony zostałem do opuszczenia naszego namiotu. Tuż po wyjściu przeżyłem szok, ponieważ oprócz naszego namiotu w bazie "Berlin" nie było nikogo. Od tej chwili wiedziałem, że tylko opatrzność Boska może mi pomóc w bezpiecznym sprowadzeniu Tomka do najbliższej bazy. Mój partner z objawami choroby wysokościowej leżał w namiocie, a ja topiąc w samotności śnieg na zewnątrz namiotu (przygotowywałem dla nas wodę) wpatrywałem się w niebo i zacząłem odmawiać w myślach różaniec. Około południa spojrzałem Tomaszowi głęboko w oczy i obiecałem mu, że go nie zostawię a co za tym idzie sprowadzę go bezpiecznie na dół. Tak naprawdę sam nie wierzyłem do końca w swoje wypowiedziane słowa…

W trakcie naszego zejścia jakże bezcenną okazała się lekcja sprowadzania jakiej udzieliła mi Marta poprzedniego dnia. Mój partner w pełni mi zaufał, a wiara ta "nakręcała" mnie do dalszego działania. Z perspektywy czasu kategorycznie stwierdzam, że to ja czerpałem z Tomka energię i kto wie, może gdybym schodził samotnie to pomyliłbym drogi i nie wytrzymał fizycznie zejścia.

To że dwóm najsłabszym członkom wyprawy udało się bezpiecznie dotrzeć do bazy Plaza de Mulas (4 200 m. npm) zawdzięczamy sobie nawzajem, ponieważ byliśmy jak "naczynia połączone". On potrzebował mojej pomocy, a ja czerpałem energię z jego bezradności. Tuż po wejściu do bazy Plaza de Mulas pozostałych ośmiu członków naszej wyprawy przywitało nas owacją, a Tomek oświadczył, że choć nie był nigdy w wojsku to dzięki moim komendom jakie wydawałem mu podczas zejścia z góry poczuł namiastkę służb mundurowych. Przy wieczornym posiłku z ust jednego z naszych kolegów usłyszałem, że dla niego to nie zdobywcy szczytu są bohaterami naszej wyprawy tylko….. no właśnie. Na postawioną przez niego tezę kategorycznie stwierdziłem, że żaden ze mnie bohater, ja tylko pragnę żyć według motta profesora Bartoszewskiego, którym jest tytuł jego książki pt. "warto być przyzwoitym" . Niestety takich czasów dożyliśmy, że przyzwoitość i normalność traktowana jest jak bohaterstwo.

Ranek kolejnego dnia to czas pożegnania gościnnej Plazy de Mulas i ruszyliśmy całą ekipą w dół w kierunku cywilizacji.
Droga do Los Penitentes dłużyła mi się w nieskończoność, jednak w trakcie jej trwania po raz kolejny zdarzyło się dla mnie coś niezwykłego.

Mój towarzysz Jarek, zwany "Doktor" stojąc na urwistym zboczu wpatrzony był w swoją kamerę video, którą filmował idące w górę muły. Na jego nieszczęście, jedno ze zwierząt traciło go co spowodowało zachwianie jego równowagi. Pan Bóg dał mi tą możliwość, że, w ostatniej chwili złapałem staczającego się w przepaść "Doktora" i mocno przyciągnąłem do siebie. Nigdy nie zapomnę jego słów "kurczę, stary uratowałeś mi życie, dzięki !!"

Pomimo, że nie zdobyłem szczytu Aconcaquy dzięki Tomkowi "Handlowcowi" oraz Jarkowi "Doktorowi" mój wyjazd miał ogromny sens i za to chciałbym im bardzo podziękować.

Po dotarciu do Los Penitentes wraz z "Doktorem" i "Handlowcem" usiedliśmy na murku przed miejscowym hostelem i wspominaliśmy naszą wyprawę. Nadszedł też czas na mojego pierwszego od kilkunastu dni papierosa, którego wypaliłem z dodatkiem miejscowego piwa o nazwie ANDES. Drugie z piw jakie usiłowałem wprowadzić do mojego organizmu zaczęło czynić lekkie spustoszenie w mojej głowie, dlatego postanowiłem opuścić moich zacnych towarzyszy. Na odchodne zaprosiłem ich do Tarnowa obiecując, że zabiorę ich na piękne safari gdzie będą mogli podziwiać m.in. tygrysy, żyrafy, słonie, a przede wszystkim kondory, których tutaj w ogóle nie widzieliśmy. Proszę mi uwierzyć, że wymienione przeze mnie zwierzęta, naprawdę żyją w naturalnych warunkach na obrzeżach mojego miasta……

ETAP VI - ZAKOŃCZENIE WYPRAWY
Rankiem wyruszyliśmy w kierunku argentyńskiej Mendozy, która po trzech godzinach drogi powitała nas trzydziestodwu stopniowym upałem. Wycieczka do argentyńskich winiarni pokazała nam kolejne oblicze Argentyny, jednak dla mnie tego dnia najważniejszym było oglądnięcie meczu mojej Wisełki z poznańskim "Lechem".

Punktualnie o godzinie 14:00 czasu miejscowego ubrałem się w koszulkę mojego ukochanego klubu i ogłosiłem okupację jedynego w hotelu komputera.

Wynik 0:0, jak i przebieg meczu nie napawał optymizmem aczkolwiek najważniejsze , że nie przegraliśmy. W sumie to podobnie jak ja na Aconcaqule…. Przysięgam, że jeszcze tam kiedyś wrócę

EPILOG
Moja podróż nie odbyłaby się nigdy bez wsparcia ludzi dobrego serca, dlatego chciałbym szczególnie podziękować moim honorowym patronom projektu "TARNÓW W KORONIE ZIEMI:
Panu Wicemarszałkowi Województwa Małopolskiego: Romanowi CIEPIELA
Panu Prezydentowi Miasta Tarnowa: Ryszardowi ŚCIGAŁA

Szczególne słowa podziękowań chciałbym skierować do osób, które wsparły mnie finansowo. Liczę na to, że pomimo braku komercyjnego sukcesu wyprawy na Aconcaquę nie zwątpią we mnie i w dalszym ciągu będą mnie wspierać w realizacji projektu "TARNÓW W KORONIE ZIEMI":
Panu Sławomirowi SIEDLIK i jego firmie "RPM SOUND & VOICES"
Panu Prezesowi Andrzejowi WITEK i jego firmie "CENTER MED"
Pani Annie SUCHOŃ
Panu Piotrowi KOPA

Trwa plebiscyt na Superpsa! Zobacz zgłoszonych kandydatów i oddaj głos!

Wybieramy najpiękniejszy kościół Tarnowa. Sprawdź aktualne wyniki!

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska