Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Miliony Stanisława Kmity, Carringtona z Nowej Huty

Jerzy Filipiuk
Stanisław Kmita znalazł się w Krakowie, gdy miał 14 lat. Chciał stać się kimś. Choć przeżył różne życiowe zakręty, to dziś trudno usłyszeć na jego temat złe słowo.
Stanisław Kmita znalazł się w Krakowie, gdy miał 14 lat. Chciał stać się kimś. Choć przeżył różne życiowe zakręty, to dziś trudno usłyszeć na jego temat złe słowo. fot. Andrzej Banaś
Zasłynął z wigilii dla samotnych i płacenia piłkarzom za strzelanie bramek. Stanisław Kmita zdobył sławę i uznanie. Futbol okazał się dla niego jednak tylko epizodem, natomiast gastronomia - sposobem na życie.

Usłyszałem w radiu, że firma Łodzińskich ufundowała złoty pierścień dla zwycięzcy wyścigu kolarskiego w Krakowie. Mieszkałem wtedy w Nowej Hucie. Postanowiłem więc ufundować nagrody pieniężne dla piłkarzy Hutnika, którzy awansowali do ekstraklasy - wspomina Stanisław Kmita, krakowski restaurator, który w latach 90. ubiegłego wieku był jedną z najbarwniejszych postaci w światku polskiego futbolu. I którego do dziś wiele osób - nie tylko związanych z piłką nożną - wspomina z sentymentem.

22 lipca 1990 roku Hutnik miał rozegrać na Suchych Stawach swój inauguracyjny mecz w ekstraklasie ze Stalą Mielec. Klub miał jednak problemy finansowe. Piłkarze protestowali, nie chcieli grać. Z pomocą pospieszył Kmita, który ogłosił, że za zwycięstwo każdy gracz Hutnika otrzyma 100 tys. zł, a strzelec pierwszej bramki dodatkowo 500 tys. zł. Przeciętne wynagrodzenie wynosiło wtedy ok. 1,030 mln zł.Skończyło się remisem 2:2. Po pół "bańki" skasowali Mirosław Waligóra i Leszek Walankiewicz.

8 dni później beniaminek z Nowej Huty miał rozegrać derbowy mecz na stadionie Wisły. Kmita znowu obiecał hutnikom premie za wygraną i po pół miliona zł strzelcom pierwszych goli dla... obu drużyn. Było 1:1. Po pół miesięcznej pensji dostali znowu Waligóra i wiślak Mateusz Jelonek.

Szalony milioner?

Kmita szedł za ciosem. Ogłosił, że jeśli Hutnik zdobędzie mistrzostwo Polski - a był wtedy liderem tabeli - zorganizuje bal dla piłkarzy i każdemu z nich oraz trenerom ufunduje złoty sygnet.

Hojność restauratora przysparzała mu popularności. "Kmita znów zubożał", "Szczodra ręka Kmity", "Dobry pan Kmita", "Carrington z Nowej Huty" (Blake Carrington był magnatem naftowym w serialu "Dynastia", emitowanym przez TVP1 w latach 1990-1993 - przyp.), "Kmita - radość dawania", "Hutnik i Kmita - to spółka znakomita", "Anioł nad piłką", "Przepis na biznesmena", "Kibic z gorącym portfelem" - media prześcigały się w wychwalaniu inicjatora egzotycznego - z dzisiejszego punktu widzenia - futbolowego sponsoringu. Pisały o nim "Nowy Dziennik" w USA i "Czerwony Sztandar" na Litwie. Ten drugi nazwał go "szalonym milionerem".

Hojnie i z fantazją

Gdy Hutnik sensacyjnie wygrał w Warszawie z Legią 1:0, choć przez prawie godzinę grał w dziesiątkę, Kmita strzelcowi gola Waligórze wypłacił... 2 mln zł.

- Pomagałem z dobrego serca - zapewnia. Ale nietrudno zgadnąć, że jego filantropia przynosiła mu też reklamę w całym kraju. Kmita po zwycięstwie w Warszawie nie omieszkał obwieścić światu swojej radości: opuszczał stadion w samochodzie, wygrywając klaksonem fragmenty melodii z filmu "Most na rzecze Kwai".

Fantazją wykazał się także, gdy po meczu Hutnika z Górnikiem Zabrze wypłacił premie nie tylko strzelcowi drugiej bramki Waligórze, ale i autorowi... samobójczego gola Mirosławowi Szlezakowi. Kibice na trybunach zastanawiali się, czy zabrzanin przyjmie niespodziewane pieniądze, czy ujmie się honorem. Przyjął.

List do Bieruta

Skąd się wziął facet, który lekką ręką wydawał miliony złotych na wspomaganie klubu? Nie był pierwszym, który wydawał kasę dla rodzimych piłkarzy, ale pierwszym, który mówił o tym głośno, otwarcie, nie ukrywając swej sympatii i... kwot, jakie płacił futbolistom.

Urodził się 26 lutego 1943 roku w Żerkowicach, wsi w powiecie krakowskim, w gminie Iwanowice. Jego rodzice mieli troje dzieci, gospodarstwo, prowadzili restaurację i sklep. Gdy miał roczek, rabusie doszczętnie ograbili jego rodzinę. Musiała się dorabiać od nowa. Gdy miał 7 lat, jego ojciec za nielegalny ubój trafił do więzienia. - W trakcie aresztowania powiedział, że za Niemców było lepiej niż za komuny. I za to głównie został skazany na rok - opowiada Kmita.

Jego mama napisała prośbę o skrócenie wyroku. Nie poskutkowało. Wtedy adwokat wpadł na pomysł, by to Staszek napisał list do ówczesnego prezydenta Bolesława Bieruta, bo on lubił dzieci. List przygotował adwokat. - Mama trzymała mnie za rękę, a ja przepisałem ten list. I tatę wypuszczono z więzienia po ośmiu miesiącach. Dokładnie 1 maja 1951 roku - wspomina Kmita.

Stać się kimś!

W Krakowie znalazł się, gdy miał 14 lat. Nieśmiały, nieobyty. Bez pieniędzy, znajomości. Ale miał marzenie - stać się kimś!
Skończył szkołę gastronomiczną. Mając 15 lat, rozpoczął pracę kelnera w kasynie przy ul. 18 Stycznia w Krakowie. Przez rok terminował w restauracji Grand Hotelu, w której w 1925 roku pracował Henryk Worcell, pisząc potem znaną, zekranizowaną po latach opowieść o pracy kelnerów "Zaklęte rewiry".

To w niej Kmita, praktykując w kuchni i jako kelner, przeszedł prawdziwą szkołę gastronomii. Uczył się, jak ustawiać stoły do bankietów, jak przygotować zastawę, itd.

- "Styl "Grandu" wszedł mi w krew i już inaczej nie umiałbym pracować" - mówił po latach. Był kelnerem, kucharzem, kierownikiem sali, ajentem. Nawiązywał znajomości, zdobywał doświadczenie. Miał też żyłkę do handlu. Kombinował jak inni, ale z lepszym skutkiem. Handlował walutą, złotem. Trafił za kratki na 48 godzin, raz na "nieco" dłużej. Uczył się, jak omijać nieżyciowe przepisy.

Jaruzelski i papież

W latach 60. terminował m.in. w "Dworku" - gdzie wiele się nauczył od jego kierownika Jana Makucha - w"Pawilonie" w Lasku Wolskim, "Kmicie" w Zabierzowie, "Parkowej" w Myślenicach i "Giewoncie" w Zakopanem. W "Pawilonie" obsługiwał premiera Józefa Cyrankiewicza, który z żoną i córką spędził tam kilka godzin. Otrzymał od niego napiwek w wysokości aż 100 zł (cały rachunek wyniósł 400 zł).

W "Kmicie" gościł ówczesny szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, gen. Wojciech Jaruzelski, dla którego trzeba było z Krakowa szybko ściągać ulubione wino riesling. W 1966 roku odbył zastępczą służbę wojskową w Akademii Sztabu Generalnego. Szeregowy Kmita służył u jej komendanta, gen. Józefa Kuropieski. - Bardzo lubił pierogi - przypomina sobie. Zdradza, że kiedy się żenił w 1970 roku, miał tysiąc złotych, czyli ok. 20 dolarów. Potem przez kilka lat zajmował się drobnym handlem w Wieliczce.

Szczęście uśmiechnęło się do niego w 1979 roku, podczas pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Dostał zlecenie na zorganizowanie zaplecza gastronomicznego na Błoniach. Był wówczas szefem restauracji "Tramp". Nie była ona w stanie nakarmić tysięcy pielgrzymów, zorganizował więc sieć bufetów. Pracował ciężko, ale odniósł sukces.

Kolekcja lokali, które prowadził, powiększała się: kawiarnia "Jordanówka" i bar "Prądnicki" w Krakowie, zajazd "Złota Góra" w Ojcowie, restauracje Turystyczna" w Wieliczce, "Klubowa", "Myśliwska" i "Antyczna" w Krakowie, "Wrzosowa" i "Teatralna" w Nowej Hucie, "Kmita" w Skale k. Ojcowa, "Kmita" w Skale Kmity...

Palce lizać...

W 1983 roku wykupił bankrutującą piwiarnię na os. Piastów w Nowej Hucie i urządził tam bar "Sorrento", który potem przemianował na restaurację "Kmita". Niewielki budynek z anteną satelitarną, położony na północnym krańcu najmłodszej dzielnicy Krakowa, nie robił wrażenia, dopóki nie weszło się do środka...

Długi korytarz stylizowany w kamieniu i drzewie. Kominek, rzeźby, lampki na oknach, stare zegary, aparaty fotograficzne i żelazka, obrazy, reprodukcje, dyplomy, świeczniki, kufle, moździerze, samowary, końska uprząż, pawie pióra. Dyskretna muzyka, mnóstwo butelek z trunkami, smakowite jedzenie. Specjalność zakładu - kotlet a la Kmita. Nie mniej smakowite - prosiak w piwie, szaszłyk z jagnięcia, golonka z musztardą i tatar z sardynką. Palce lizać...

Lokal zaczęto nazywać "Wierzynkiem Nowej Huty". Trudno było o lepszą rekomendację. Kmita był pracowity, zaradny w trudnych czasach stanu wojennego, gdy obowiązywał system kartkowy. Ukończył kurs rolnika, prowadził własną tuczarnię, miał wędliny, sery, z Pewexu sprowadzał alkohol i papierosy. Potrafił też coś naprawić śrubokrętem, pomalować czy przetkać rurę kanalizacyjną.

Doczekać Wigilii

W grudniu 1983 roku Kmita zorganizował wigilię dla starszych, samotnych osób. - Pierwszą w Polsce - chwali się. I dodaje: - Przeczytałem, że restauracja "Arkadia" organizuje wigilię w cenie po 50 złotych. Pomyślałem, że zrobię ją, ale za darmo.
Przyszło 50 osób. Wigilijne wieczerze u Kmity - z dwunastoma potrawami - stały się tradycją i odbywały się przez kilkanaście lat. Przychodziło na nie nawet 300 osób.

- Pomagali mi harcerze i młodzież ze Szkoły Gastronomicznej w Nowej Hucie (uczył się w niej jego syn Robert - przyp.). Jedna z pań, która przychodziła na wigilię, gdy się rozchorowała, napisała mi ze szpitala, że modliła się, by znowu mogła zjawić się u mnie. Mówiła, że bardzo chce doczekać kolejnej wigilii, a potem to już może umrzeć - wspomina Kmita.

W nowohuckim komitecie PZPR zastanawiano się, czy pod płaszczykiem spotkań - w wigiliach brał udział m.in. ks. Kazimierz Jancarz, działacz opozycji w PRL, w stanie wojennym duszpasterz robotników - nie kryje się solidarnościowa manifestacja.
Kmita w swej restauracji organizował także wybory miss Nowej Huty, uroczystości ogłoszenia wyników sportowych plebiscytów, przyjęcia na Dzień Kobiet dla emerytek i rencistek, festyny dla dzieci. Wyemitował nawet własne banknoty, które honorowane były w jego restauracji.

Kołyska w prezencie

Bywalcami restauracji "Kmita" byli oczywiście piłkarze Hutnika. - Przychodziliśmy ze swoimi żonami czy dziewczynami. Mogliśmy tam odreagować po meczu - mówi obrońca Hutnika Leszek Walankiewicz. - Przed meczami jechaliśmy do niego na obiady - dodaje trener Władysław Łach.

Kmita piłkarzom w swym lokalu organizował nawet weselne przyjęcia. - Miał je między innymi Kazimierz Węgrzyn. Pamiętam, bo wiozłem państwa młodych samochodem - wspomina pomocnik Hutnika Jerzy Kowalik. - Ja też miałem tam wesele. Moja żona Zofia mieszkała 300 metrów od tej restauracji. Od pana Stanisława dostaliśmy drewnianą, ręcznie rzeźbioną kołyskę - opowiada inny pomocnik Krzysztof Bukalski.

Filantropia i interesy

Mógł sobie pozwolić na luksus wypłaty premii w wysokości 10 mln zł dla każdego strzelca bramki za zwycięstwo w eliminacyjnym meczu ME reprezentacji Polski z Irlandią w 1991 roku (- Miałem przygotowane 50 milionów - zapewnia; w Poznaniu było 3:3), ale nie stać go było na finansowanie klubu. "Daję lizaki, o resztę winien zadbać klub" - wyznał w jednym z wywiadów. Mówił, że filantropem może być dla biednych, ale jest głównie człowiekiem interesu.

Piłkarzom Hutnika początkowo pomagał jako prywatna osoba. Potem jako działacz. Został wiceprezesem klubu ds. piłki nożnej. Przez pięć lat (1990-1995) był także członkiem zarządu PZPN. - W 1993 roku chciałem kupić całą drużynę, była już przygotowana umowa. Zarząd chciał jednak, żebym połowę pieniędzy przeznaczał na inne sekcje i żebym płacił za dzierżawę klubowych obiektów. Nie mogłem się na to zgodzić - wyjaśnia. I dodaje: - Dogadaliśmy się ustnie, że zostanę menedżerem. Ale po wakacjach działacze mówili mi, żebym się zajął sprawami młodzieży. No i sędziami.

Kmita utrzymywał w klubie Siergieja Szypowskiego, którego wykupił za 200 mln zł z Szachtiora Donieck (- Byłem pierwszym prywatnym właścicielem piłkarza w Polsce - zapewnia), woził Tomasza Hajtę ze zgrupowania z Limanowej na szkolne egzaminy w Krakowie.

Medalion dla Wałęsy

Dostawał wiele próśb o wsparcie. Także nietypowych. - Jeden z więźniów z Montelupich napisał do mnie, bym mu kupił okulary. Załatwiłem mu je w Warszawie. Wysłałem w paczce razem z kiełbasą. Nigdy za to nie podziękował... - opowiada.
Polonijny klubu White Eagles z Cleveland w USA w zamian za sponsoring zobowiązał się, że piłkarze będą grać w koszulkach z napisem "Stanisław Kmita".

W 1990 roku wręczył Lechowi Wałęsie, który w Hucie im. T. Sendzimira prowadził swą kampanię wyborczą, złoty medalion przedstawiający Matkę Boską Bolesną. Podobny medalion dostał m.in. Węgrzyn (jako pierwszy gracz Hutnika w reprezentacji).
W późniejszych latach sfinansował budowę m.in. kaplicy w klasztorze ojców Reformatorów w Wieliczce, kaplicy kościoła św. Alberta w Krakowie oraz ostatnio kapliczki ku czci św. Floriana w Żerkowicach.

Za swą działalność był wielokrotnie nagradzany. "Echo Krakowa" uhonorowało go w 1991 roku Medalem Pomocnej Dłoni. W tym samym roku w Lublinie otrzymał też medal "Serce dla serc", którym wyróżniono wówczas m.in. króla Hiszpanii Juana Carlosa i byłego świetnego boksera Jerzego Kuleja. "Głos Nowej Huty" wybrał go Człowiekiem Roku 1998, "Gazeta Krakowska" jednym z Ludzi Roku 1999.

Kawior z Łukaszenką

Na początku lat 90. próbował inwestować na Białorusi. Wraz z przedsiębiorcą i późniejszym prezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego, Piotrem Nurowskim (zginął w katastrofie smoleńskiej) pojechał do Mińska na rozmowy z Alaksandrem Łukaszenką, ówczesnym parlamentarzystą, przyszłym prezydentem Białorusi. Chciał objąć w ajencję lokal ze sklepami, pięcioma restauracjami i nocnym klubem.

- Rozmowy toczyły się w głównym budynku partii. Kawior, szampan, kelnerki w stroju topless, ochroniarze... A na Białorusi bieda. Siedzieliśmy tam kilka dni. W końcu ustaliliśmy, że wezmę ten lokal w ajencję. Łukaszenka powiedział, że musi się tylko skontaktować z Moskwą - opowiada Kmita.

Wracali do kraju. Nie uśmiechało się im długie oczekiwanie na granicy. Kmita wpadł na pewien pomysł. - Przed granicą zajechaliśmy do szpitala. Symulowałem, że nawaliło mi serce. Dałem suweniry i badanie ekg wykazało, że jestem chory i że natychmiast muszę trafić do szpitala w Polsce. Granicę przejechaliśmy pasem dla VIP-ów.

Prowadził Nurowski, ja leżałem w samochodzie, udając chorego. Potem przejąłem kierownicę. Później, niestety, dowiedzieliśmy się, że Moskwa nie zgodził się na tę moją ajencję - wspomina Kmita, który w maju 1992 roku przed meczem z Lechem naprawdę zaniemógł i z podejrzeniem zawału serca trafił do szpitala.

Złodziej w kominie

Kmita w latach 80. jeździł toyotą corollą (pierwszą w Krakowie), nosił sygnet na palcu, złoty łańcuch na piersi. To kusiło złodziei. - Miałem kilkanaście włamań - do restauracji, domu, samochodu. Jeden ze złodziei chciał się dostać do restauracji przez komin, ale ugrzązł w nim - śmieje się.

Nie do śmiechu było mu w 1995 roku, gdy na giełdzie stracił majątek. Wyszedł jednak z opresji. Od Jerzego Kowalika, który w 1997 roku został asystentem Wojciecha Łazarka w Wiśle, przejął dzierżawioną od gminy restaurację "Kmita" w Wieliczce.
W pierwszej połowie ubiegłej dekady prowadził restaurację "Europa" w Ciechocinku. Od 2006 roku szefuje "Hawanie" w Krynicy-Zdroju, ma też wielicką "Kmitę".

Nie ma już politycznych aspiracji (kiedyś był związany ze Stronnictwem Demokratycznym), całą swą uwagę skupia na gastronomii. Dziś na mecze nie chodzi, ale interesuje się piłką nożną. W 2009 roku obchodził 50-lecie działalności zawodowej. Wydał specjalny, srebrny medal dla swoich przyjaciół. Bo, jak mówi, wszystko co w życiu osiągnął, zawdzięcza Bogu, rodzicom i właśnie przyjaciołom.

***

Stanisław Kmita piłkarzom Hutnika pomagał nie tylko finansowo. Wcielał się też w rolę mediatora. W sierpniu 1992 roku, gdy przed meczem z Zawiszą kilku zawodników nie mogło się dogadać z klubem w sprawie wysokości kontraktów. W efekcie drużyna wyjechała do Bydgoszczy dopiero rano w dniu spotkania. Na zbiórce nie zjawili się jednak bramkarz Krzysztof Tyrpa i napastnik Krzysztof Popczyński. Kmita przekonał ich jednak, żeby dołączyli do kolegów. - Pojechałem po nich do domu i zabrałem swoją toyotą do Bydgoszczy. Przekroczyłem dozwoloną prędkość. Zatrzymali mnie dwaj milicjanci. Powiedziałem, że wiozę dwóch piłkarzy na mecz. Dałem im po milionie. A jeden z nich mówi: "Mamy jeszcze swego komendanta". No to dorzuciłem jeszcze milion - zdradza. Zdążyli na mecz, Hutnik zremisował 2:2, Popczyński zarobił rzut karny i zdobył drugą bramkę.

***

O Kmicie
O swoim dobroczyńcy bardzo mile wypowiadają się byli piłkarze Hutnika.

Siergiej Szypowski: - Bardzo dużo mu zawdzięczam. Był dla nas jak ojciec. Graliśmy dla niego. Dzieliliśmy się jego premiami między sobą. Mam zresztą kontakt z nim do dziś.

Leszek Walankiewicz: - Barwna postać. Było trochę folkloru, ale sympatycznego. Miał pomysł na reklamę, ale trzeba go szanować za to, co robił.

Krzysztof Bukalski: - Pomagał nam, jak tylko mógł. Gdy coś obiecał, dotrzymywał słowa. Bardzo sympatyczny, uśmiechnięty człowiek. W trudnych czasach człowiek sukcesu.

Jerzy Kowalik: - Zawsze pomagał. Był jednym z nas. Grałem w wielu zespołach, ale nigdzie nie było takiej atmosfery jak w tamtych latach w Hutniku. A pan Stanisław potrafił o nią zadbać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska