Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

A idźże bajoku, czyli jak uczyliśmy Saletę krakowskiej gwary [ZDJĘCIA]

Przemysław Franczak, Łukasz Madej
Przemysław Saleta, najbardziej medialna góra mięśni w Polsce. Były mistrz świata w kick-boxingu, były mistrz Europy w boksie zawodowym.
Przemysław Saleta, najbardziej medialna góra mięśni w Polsce. Były mistrz świata w kick-boxingu, były mistrz Europy w boksie zawodowym. fot. Andrzej Banaś
Pięściarz, kickbokser, tancerz (z gwiazdami), gospodarz telewizyjnych programów, czasem aktor. Z Przemysławem Saletą, który niedawno przeprowadził się do Krakowa, rozmawiają Przemysław Franczak i Łukasz Madej.

Kraków, bo...?
Sprawy osobiste. A konkretnie dziewczyna. Nie jest stąd, ale w Krakowie studiowała, tutaj pracuje, a mnie w sumie wszędzie jest dobrze.

Meldunek już jest?
Nie, ale większość czasu rzeczywiście przebywam tutaj. Jednak siłą rzeczy - ze względu na pracę i dzieci - często też jestem w Warszawie.

Wychodzi Pan już na pole czy nadal na dwór?
Zawsze wychodziłem na pole, bo moja mama jest z Małopolski. Krakusem jednak jeszcze nie jestem, bo jak mi ostatnio ktoś zwrócił uwagę, podobno nie po krakowsku akcentuję słowa.

Zrobimy test znajomości gwary krakowskiej?
Oj, nie zdam.

Wie Pan, co to znaczy kaciała?
Ha, ha, że jak? Nie mam pojęcia. Jestem w Krakowie od połowy sierpnia, ale w Rynku byłem raz. W Warszawie też jednak do centrum nie jeżdżę. A co znaczy to słowo?

Fajtłapa. A bajok?
Nie ma szans. Wiem tylko, że wszyscy mówią: dajże, siądźże, zróbże. Resztę będę musiał sprawdzać w słowniku.

Bajok to mitoman. Jak ktoś będzie Panu wciskał kit, trzeba powiedzieć: idźże, idźże, bajoku.
Idźże, idźże, bajoku [śmiech]. OK, spróbuję zapamiętać.

Stereotyp głosi, że w Krakowie życie płynie wolniej. Potwierdza Pan?
Nie wiem, bo u mnie generalnie zawsze coś się dzieje. Zasadnicza różnica w porównaniu z Warszawą jest taka, że w Krakowie są znacznie mniejsze odległości. Wiadomo, korki też są, ale od siebie z Bronowic na Zabłocie, gdzie trenuję, mam do przejechania tylko osiem kilometrów, a to przecież prawie dwa różne końce miasta. Tu samochód tankuję raz w tygodniu, w Warszawie co dwa dni.

Ma Pan takie zawodowe ADHD?
Stwierdzonego nie, ale to prawda - lubię, kiedy coś się dzieje. Nawet teraz, w niedzielę, dla zabawy startuję w czymś, co nazywa się Wrak Race. Kupiłem samochód za tysiąc, bo taki jest limit. Chyba forda escorta, nie pamiętam nawet. Będziemy się ścigać w Krakowie. Na mecie czeka złomiarz, który odkupuje auta po rajdzie, bo one i tak już się do niczego nie nadają.

Gdyby miał Pan wypełnić teraz ankietę, co wpisałby Pan w rubrykę "zawód"?
Zawsze mam z tym problem. Zarabiam pieniądze na rzeczach, które z mojego punktu widzenia ciężko traktować jako pracę. To przyjemność, pasja. Boks, kickboxing, programy telewizyjne... Wszystko mógłbym robić za darmo. Zajebista zabawa. Na takie pytanie odpowiadam więc teraz ogólnie - media.

O sportowcach mówi się, że umierają dwa razy. Pierwszy raz, kiedy kończą karierę.
U mnie tak nie było. Zacząłem startować w 1998 roku, a z poważnym sportem skończyłem w 2007. Przez te 19 lat pięć, może sześć było takich, że zajmowałem się tylko sportem. A tak to zawsze robiłem coś innego, z reguły pracowałem w mediach, telewizji, byłem redaktorem naczelnym magazynu "Gentelman". Moi rodzice kładli nacisk na wykształcenie. Zresztą, do dziś mają zadrę, że nie skończyłem studiów. Zaczynając uprawiać sport wiedziałem jednak, że nie jest to zawód na całe życie, że trzeba mieć inne zainteresowania.

W mediach czuje się Pan jak ryba w wodzie. To naturalny dar?
Na pewno w takim sensie, że kamera nigdy mnie nie stresowała. Często jest tak, że ludzie, którzy posiadają dużą wiedzę i ładnie się wypowiadają, mają kłopot przed kamerą. Zaczynają się jąkać, mylić. Ja tego nigdy nie miałem.

W Wikipedii przy Pana nazwisku można przeczytać między innymi: osobowość telewizyjna.
[śmiech] Nie wiem, kto to taki. Tak samo jak nie rozumiem określenia celebryta. U nas to chyba ktoś, kto jest znany z tego, że jest znany. Ale to przecież nie zawód. W Polsce zaczęło się to chyba w momencie, kiedy powstały programy typu "Big Brother". Tam nie trzeba było wykazać się konkretnymi umiejętnościami. Bardziej chodziło o to, żeby być kontrowersyjnym.

Pan ma parcie na szkło?
Nie, nie mam. Paparazzi też za mną nie biegają.

Ale pełno jest Pana w mediach.
Teraz dlatego, że zaczęła się emisja programu National Geographic "Przemek Saleta: Najcięższe Zadania". No i wkrótce jest też walka Szpilka - Adamek, więc ciągle ktoś dzwoni i pyta o szanse jednego czy drugiego.

Fakt, jest Pan takim głównym ekspertem od boksu. Teraz Pana osiągnięcia sportowe są bardziej doceniane niż kiedyś?
Nie zastanawiam się nad tym. Nie zdarzają mi się też jakieś nieprzyjemne sytuacje, raczej spotykam się z dowodami ludzkiej sympatii.

Ale większą satysfakcję Pan ma, kiedy na ulicy słyszy za plecami: "To ten były mistrz Europy w boksie", czy bardziej: "To ten facet z TV"?Raczej nie zwracam na to uwagi, ale ostatnio kiedy kupowałem kawę w McDonaldzie, podeszło do mnie dwóch - tak z wyglądu - czternastolatków, przywitali się i powiedzieli: "Chcieliśmy panu pogratulować, że jest pan takim dobrym człowiekiem". To było naprawdę miłe.

Myśli Pan, że chodziło o historię z córką, oddanie nerki?
Pewnie też, ale często angażuję się w projekty charytatywne dla dzieci. Bo one tak naprawdę nie mają równych szans. W sensie takim, że przecież miejsca urodzenia, rodziców się nie wybiera. Dzieciaki czasami uważają, że już na starcie mają przegrane życie. A tak nie jest. Akurat ja o rodzicach nie mogę powiedzieć złego słowa, ale sam jestem z małej Bystrzycy Kłodzkiej i teoretycznie rzecz biorąc, gdybym tam kiedyś powiedział, że będę mistrzem świata w kick-boxingu czy mistrzem Europy w boksie, to każdy popukałby się w głowę.

Często powtarza Pan, że raczej nie ogląda się za siebie, ale życiorys dzieli się Panu we wspomnieniach na przed i po transplantacji?
Nie. Co prawda było to ważne wydarzenie w kontekście zdrowia Nicole, komfortu jej życia, ale dla mnie oddanie nerki córce to coś naturalnego. Dla rodziny nerwowa i trudna była z kolei historia z moją śpiączką, jednak ja to - jakby nie było - przespałem. Poza tym całą historię potraktowałem trochę jak wyzwanie. Kiedy szedłem do szpitala ważyłem 110 kg, a jak dwa tygodnie potem wychodziłem, było już 93. Jak zakładałem koszulkę, musiałem usiąść i odpocząć. Nie miałem sił. Dla mnie nie był to jednak powód do stresu, bo przy sportach walki, które są wysokiego ryzyka, nauczyłem się sobie z nim radzić. Postanowiłem, że za trzy miesiące będę w formie. I byłem. Jeśli chodzi o sport, to ciało zawsze było dla mnie pewnym projektem. Po prostu, coś się planuje, a potem do tego dochodzi.

Dzisiejsze aktywne życie to taka namiastka dawnego reżimu w życiu sportowca?
Ja się mało nudzę, właściwie to nigdy. Jak za długo siedzę w miejscu, to mnie nosi. A jeśli nawet akurat nie mam nic do roboty, to biorę do ręki książkę. Bardzo dużo czytam. Siedzenie na kanapie i patrzenie się w ścianę to zupełnie nie dla mnie.

A towarzystwo? W Krakowie nie ma Pan znajomych?
Nie jestem specjalnie towarzyski. Nawet nie pamiętam, kiedy - poza kolacją z dziewczyną - wychodziłem gdzieś na miasto pobalować. W Warszawie tak samo. Nie chodzi o to, że jestem domatorem, ale dużo ważniejszy niż wieczorne wyjście, jest dla mnie trening. Jestem tak nastawiony, że wstaję o szóstej rano. Codziennie. Wolę więc nie kłaść się spać o drugiej czy trzeciej rano, bo nawet jak się obudzę o ósmej, to dzień będzie jak wyjęty życiorysu. Nie lubię tego uczucia.

Trenuje Pan codziennie?
Sześć razy w tygodniu. Dla mnie wakacje są wtedy, kiedy mogę iść na salę. Jak na obozie sportowym.

Bo jest Pan przyzwyczajony do wysiłku?
Zawodowo sportu już nie uprawiam, ale bycie w dobrej formie fizycznej jest moim obowiązkiem. Gdybym był spasiony, to nie mógłbym robić tych wszystkich rzeczy, które robię. To jedna sprawa, a druga - jestem zaangażowany w transplantologię. Niedługo ma się nawet odbyć lekarskie sympozjum, na którym będę takim żywym przykładem dawcy nerki. W takich sytuacjach nie chciałbym wyglądać jak chory człowiek. Zresztą, psychicznie czuję się źle, kiedy nie jestem w formie. I wszystko zaczyna mnie boleć. Czuję kolana, plecy.

A jest trzeci powód? Podobno nie wyklucza Pan walki z Adamkiem?
Gdyby przegrał ze Szpilką i chciał się w ten sposób pożegnać, to dlaczego nie? Dla mnie już pojedynek z Andrzejem Gołotą był superprzygodą. Z drugiej strony, przygotowując się do niego dotarło do mnie, że nie chciałbym już robić tego na pełny etat. No, ale jednorazowo to świetna rzecz, byłaby okazja do zrobienia ekstraformy.

Po walce z Gołotą powiedział Pan, że chciał pokazać, iż można normalnie żyć z jedną nerką.
Tak, i być - mając tyle lat co ja, czyli teraz już 46 - w bardzo dobrej formie.

Można chyba powiedzieć, że stał się Pan twarzą transplantologii w Polsce. To taka Pańska dodatkowa misja?
Niejako tak, tym bardziej że nie jest z tym w Polsce lekko. Parę lat temu, po tych słynnych wypowiedziach Zbigniewa Ziobry o lekarzach, było już w ogóle tragicznie. Zanim u Nicole stwierdzono, że konieczny jest przeszczep, to tak naprawdę nic na ten temat nie wiedziałem. A teraz wiem, że jak ma się bliską osobę, która chce pomóc, można z chorobą coś zrobić. Słyszę ostatnio, że jest pomysł lekarzy - nazwijmy ich katolickimi - żeby klauzulę sumienia wrzucić do transplantologii. Inaczej mówiąc, żeby nie pobierano organów od ludzi, u których stwierdzono śmierć pnia mózgu. Nigdzie na świecie czegoś takiego nie ma. Ludzie łatwiej jednak ulegają spiskowym teoriom dziejów i szarlatanerii niż naukowym argumentom. W tym sensie moją misją jest, żeby to zmieniać.

Lekarze pokazali statystyki i powiedzieli: "Dzięki tobie coraz więcej ludzi do nas zagląda"?
Nikt takich statystyk nie prowadzi, ale wiem, że do szpitala, w którym ja oddawałem nerkę, zaczęli przychodzić ludzie. Właśnie dlatego, że usłyszeli o moim przypadku.

U córki przeszczep został odrzucony.
Tak, ale przeszczepiona nerka nigdy nie wystarczy na całe życie. Przy przeszczepie rodzinnym powinna wystarczyć na dziesięć lat, ale nie da się tego do końca przewidzieć. U nas było pięć i pół roku. Gdybym jednak miał to powtórzyć, zrobiłbym tak bez chwili wahania. Nicole jest teraz dializowana, przed nią jeszcze badania, żeby mogła zostać wpisana na listę oczekujących. I przed nią kolejny przeszczep.

Już po operacji organizował Pan wyprawy motocyklowe, m.in. przez Stany Zjednoczone. To był Pana ulubiony projekt?
Czy ja wiem? Dawno temu znajoma zaprowadziła mnie do wróżki i z kart wyszło, że urodziłem się pod kartą Kolumba. Ma to znaczyć, że kiedy inni stają zadowoleni w miejscu, to ja ciągle czegoś szukam i szukam. Być może nawet na swoją zgubę. Ciężko mi zadeklarować, co było najlepsze, najciekawsze, bo co jakiś czas mam jakieś fajne pomysły czy propozycje. Jak mi się podobają, to działam.

Teraz to program "Najcięższe Zadania".
Zrobiliśmy na razie dziesięć odcinków. Pracowałem m.in. przy wyrębie lasu i wypalaniu drewna w Bieszczadach, na lotnisku, w stoczni, w wojsku.

Widzieliśmy. Jak się Pan zmieścił w czołgu?
Jakoś się udało. Choć żołnierze pierwszy raz zobaczyli, żeby ktoś ładował pociski jedną ręką. Nie byłem jednak w stanie obrócić się w środku.

Na planie naprawdę jest ciężka robota?
Oj, tak, reżyser chyba obrał sobie za cel, żeby znaleźć mi taką pracę, żebym w końcu padł. Wszystko próbuję zrobić najlepiej, jak mogę. Siła pomaga, ale czasem przeszkadza wzrost. Ludzie, z którymi pracuję, na początku nie bardzo wiedzą, jak mnie "ugryźć", ale gdy widzą, że się staram, to po kilku godzinach stajemy się kolegami z pracy.

Kręcąc ten program naszła Pana refleksja, że jednak wybrał sobie fajne życie?
Nauczyłem się kilku rzeczy. Nie miałem na przykład pojęcia, że przeparkowanie statku z doku do doku w stoczni remontowej kosztuje 200 tys. złotych. To jakieś kosmiczne kwoty. Widzę, ile i jakiej pracy kosztuje wykonanie pewnych rzeczy. 95 procent ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak powstaje węgiel drzewny, jak ci węglarze to robią, w jakich warunkach mieszkają, pracują. Ale nie było takiego miejsca, o którym pomyślałbym sobie: "Kurczę, minąłem się z powołaniem. To chcę robić". Swoją pasję odkryłem dawno temu, ale w każdym miejscu są osoby, dla których ich praca też jest pasją. Taki pilarz, ksywka "Samolot", który ścina te drzewa od 30 lat, jest tak zakręcony na punkcie swojej roboty, że człowiek ma wrażenie, że on najchętniej wyciąłby ten las jak leci. To po prostu jego życie. I tak jest w każdym miejscu. Ja swoim dzieciom czy na spotkaniach z młodzieżą zawsze mówię, że trzeba znaleźć coś, co się lubi. Bo wtedy tak naprawdę nigdy się nie pracuje.

Sporo ma Pan już na koncie tych telewizyjnych historii. Tańce na lodzie, na parkiecie, programy rozrywkowe, epizody w serialach, filmach. Żałuje Pan jakichś swoich wyborów?
Raczej nie oglądam się za siebie, a przykre rzeczy traktuję jako kolejne doświadczenia. Żałuję jedynie niektórych biznesów, w które wchodziłem. Nie jestem do tego stworzony. Tak samo jak nie nadaję się do kierowania ludźmi. Nauczyłem się, że jak się nie ma do czegoś serca, to nie ma sensu tego robić. Robię więc teraz tylko to, co mnie kręci i bawi.

Zobacz najświeższe newsy wideo z kraju i ze świata
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska