Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Trebunia-Tutka: Górale słuchają disco-polo

Paweł Gzyl
Krzysztof Trebunia-Tutka (pierwszy z lewej) i jego rodzinna kapela, która potrafi łączyć różne muzyczne światy.
Krzysztof Trebunia-Tutka (pierwszy z lewej) i jego rodzinna kapela, która potrafi łączyć różne muzyczne światy. fot. Archiwum
Zespół Trebunie-Tutki jako pierwszy postanowił połączyć góralszczyznę z innymi gatunkami muzycznymi. Dzięki temu powstały słynne nagrania z grupą reggae Twinkle Brothers. Od tamtej pory Trebunie-Tutki stali się ambasadorami polskiego folkloru na całym świecie. W tym roku formacja świętuje dwudziestolecie swej działalności. Z tej okazji z jej liderem - Krzysztofem Trebunią-Tutką rozmawia Paweł Gzyl.

Celebrację swego jubileuszu zaczęliście od wspólnego koncertu z grupą Twinkle Brothers w Paryżu. Jak tamtejsza publiczność przyjęła egzotyczną dla niej mieszankę dźwięków?
To było wielkie przeżycie. Koncert odbył się w artystycznej dzielnicy Paryża. Na widowni widać było wszystkie kolory skóry. Przyszło wielu reprezentantów różnych odmian afrykańskiej kultury. Byli oczywiście rastafarianie z dredami - ale nie tylko. Połączenie reggae i góralszczyzny sprawiło, że wszyscy świetnie się bawili. Pojawiła się też mała grupa Polaków z Francji i Belgii. Takie koncerty przekonują nas, że muzyka nie ma granic i jeśli jest szczerą wypowiedzią, sprawdza się wszędzie.

No właśnie: występujecie w odległych regionach świata, od Chin po Emiraty Arabskie. Jakie są różnice w odbiorze Waszej muzyki?
Często jesteśmy zaskoczeni, bo stereotypowe opinie o Azjatach czy Arabach sprawiają, że nie oczekujemy wielkiego entuzjazmu. Tymczasem miło się rozczarowujemy. Kiedy jechaliśmy do Japonii, która znana jest z uwielbienia dla klasyki, przygotowaliśmy własną wersję utworu Chopina, a jednocześnie pokazaliśmy tradycyjne instrumenty góralskie. I po koncercie okazało się, że ten drugi element występu był dla nich tak samo interesujący. Podeszło wiele osób i pytało o instrumenty i muzykę, byli wśród nich nawet profesorowie akademii muzycznej. Z kolei w Chinach zadziwiła nas spontaniczność widzów. Kiedy graliśmy podczas festiwalu muzyki świata, publiczność reagowała tak, jak nasi polscy fani na biletowanych koncertach. Śpiewali, klaskali, tańczyli. Przebojem koncertu okazał się utwór "Hej, Hanko!", który zaprezentowaliśmy jako "Hej, Polsko, hej!". Okazało się, że Chińczycy byli w stanie zaśpiewać to czysto i bez błędów językowych.

Czasem przychylność widzów zyskujecie dzięki... pięknym góralskim strojom.
Kiedy graliśmy w Emiratach Arabskich, w pierwszych rzędach siedzieli tamtejsi szejkowie, dalej bankowcy i przedsiębiorcy pracujący na kontraktach. Arabowie od razu zapytali, czy nasze klamry i ozdoby przy pasach są ze złota. Nasza menedżerka dla dobra sprawy odpowiedziała bez namysłu, że... tak! (śmiech) Wtedy nabrali dla nas większego szacunku, zostali nawet po występie, aby z nami porozmawiać. To się tam bardzo rzadko zdarza, bo szejkowie arabscy sprowadzają najdroższych artystów ze świata, a potem potrafią wyjść w połowie koncertu. My też byliśmy na to przygotowani, ale stało się inaczej. Być może przyczyniły się do tego również moje opowieści o góralskiej kulturze pasterskiej, w której Arabowie zobaczyli odbicie swej dawnej tradycji, także podkreślającej dominację mężczyzny nad kobietą. (śmiech)

Macie okazję podczas takich wyjazdów poznać miejscowy folklor?
Przeważnie nie mamy wiele czasu na zwiedzanie. Ale kiedy jechaliśmy do Kirgistanu, wiedzieliśmy, że spotkamy się z tamtejszym zespołem Ordo Sakhna. Tworzyli go miejscowi studenci akademii muzycznej, którzy chcieli zacząć grać muzykę odwołującą się do rodzimej tradycji. Ponieważ nie wiedzieli, jak się do tego zabrać - postanowili skorzystać z naszych doświadczeń. Muzykowaliśmy więc razem i wtedy okazało się, że elementy muzycznego transu są wspólne dla tradycji polskiej i kirgiskiej.

No właśnie, byliście pierwszym polskim zespołem etnicznym, który odważył się na nawiązanie współpracy z grupą z zupełnie innego kręgu kulturowego. Nie obawialiście się, że nagrania z Twinkle Brothers nie wypalą?
To był dla wszystkich wielki szok kulturowy. My, co prawda, mieliśmy wcześniej okazję współpracować z muzykami z Europy, ale nie rejestrowaliśmy z nimi płyt. Nie byliśmy więc w stanie przewidzieć, czy nagrania z Jamajczykami powiodą się. Tymczasem był to strzał w dziesiątkę. Usiedliśmy w chacie, posłuchaliśmy siebie nawzajem - i od razu mogliśmy razem grać. Raz rastafarianie podawali rytm reggae, a kiedy indziej - my zaczynaliśmy góralskimi zaśpiewami. I okazywało się, że nasza muzyka znakomicie koresponduje z muzyką jamajską. To zupełnie inne gatunki, ale mające wspólne cechy, bo nie przeszkadzają one sobie, a przeciwnie - dopełniają się. Pierwsze próby trwały cztery dni z przerwami na jedzenie, sen i wycieczki. Potem od razu weszliśmy do studia i nagraliśmy materiał na pierwszą płytę i kilka kolejnych. Dzięki tej współpracy narodził się zespół Trebunie-Tutki - bo wcześniej występowaliśmy jako rodzinna kapela. Jeszcze na płycie z Twinkle Brothers wydanej w Londynie pojawiliśmy się jako Trebunia Family. Ta przygoda sprawiła, że zaczęliśmy otrzymywać zaproszenia na festiwale z całego świata, postanowiłem więc założyć z tatą i siostrą profesjonalny zespół. To był zupełnie nowy etap w życiu każdego z nas.

Góralscy ortodoksi nie chcieli wtedy czasem Pana zlinczować za szarganie podhalańskiej tradycji?
(śmiech) Prawie tak. A dlaczego? Nie dlatego, że popełniliśmy jakiś błąd. Tylko dlatego, że jak się okazało, ci krytykujący nas ortodoksi zupełnie nie znają się na góralskiej tradycji! Dzięki umiejętnościom, doświadczeniu i intuicji, nie popełniliśmy żadnej gafy. Krytykowanie nas za zmienianie i zniekształcenie tradycji było więc zupełnie bezpodstawne. Gdyby bowiem usunąć fragmenty zagrane przez Jamajczyków, to zostaje czysta muzyka góralska. Niestety, nie można powiedzieć tego o innych projektach, łączących muzykę góralską z różnymi gatunkami, które powstają od tamtych czasów po dziś dzień. My czuliśmy się pewnie w góralskiej tradycji i byliśmy sobą na tych płytach. Podobnie zresztą Jamajczycy. Co ciekawe, Twinkle Brothers są bardziej doceniani poza Jamajką. Podobnie było z nami - dopiero po wielu latach niektórzy górale zrozumieli nasze twórcze podejście do tradycji.

Obecnie namnożyło się zespołów zestawiających podhalański folklor z popem, rockiem, jazzem, a nawet techno. Czy to też coś wartościowego?
Byliśmy prekursorami tego zjawiska, ale zawsze pokazywaliśmy, że aby w sposób świadomy inspirować się tradycją, trzeba ją bardzo dobrze poznać. Tak robili ci najwięksi - Szymanowski, Kilar czy Górecki. To przykłady na ogromne zrozumienie ducha muzyki góralskiej i stworzenie z niej czegoś nowego. Co zabawne - o muzyce tych kompozytorów górale nie zawsze wypowiadali się pozytywnie. Kiedy słuchano muzyki Szymanowskiego, mówiono: "Śpiewajom nienogorzej, ino troche fołsujom". Podobnie było z nami. Kiedy wystąpiłem na festiwalu w Sopocie z bułgarskimi wokalistkami w koncercie poświęconym Niemenowi, pojawiły się słowa krytyki, że "góralki z Trebuniów strasznie fałszowały". (śmiech) Tymczasem Bułgarki po prostu zaprezentowały nietypowe dla Polaków harmonie - a i strojem też przecież nie przypominały polskich góralek.

Jest Pan obecnie twórcą nowej muzyki góralskiej, czyli współczesnych kompozycji tworzonych według zasad podhalańskiej tradycji. Czy nie wydaje się Panu, że jest ona odbierana jedynie przez akademików i koneserów, bo zwykli górale słuchają i tak... disco polo?
Niestety to prawda. Cieszę się widząc, że ludzie naprawdę zafascynowani tradycją góralską lubią to, co robimy z zespołem Trebunie-Tutki, czuję też ogromną satysfakcję, gdy moje kompozycje wykonujemy z orkiestrą symfoniczną i chórem, jak w przypadku projektu "Legenda Tatr" w przepięknej orkiestracji Bartłomieja Gliniaka w Filharmonii Łódzkiej i - już niedługo - w nowej Filharmonii Szczecińskiej. Ta muzyka zyskuje wówczas jeszcze większą szlachetność i siłę. Podobnie jest, kiedy idziemy w stronę fuzji z innymi gatunkami - jazzem, rockiem czy nawet techno. Z drugiej strony mam świadomość, że muzyka góralska u zarania swych dziejów była przeznaczona do zabawy. Nic więc dziwnego, że jest ona obecnie dostosowywana do tanecznych rytmów. Choć na Podhalu tradycja jest starannie pielęgnowana, większości górali już nie umie bawić się przy rdzennej muzyce góralskiej. Dlatego szukają czegoś, co znają z mediów. Brak szerszych horyzontów muzycznych sprawia, że łącząc chęć bycia modnym z potrzebą lokalności tworzą pseudogóralskie disco polo. Niestety - ta karykatura muzyki góralskiej często jest wspierana przez miejscowe samorządy i media. Próbuję z tym walczyć, także pisząc o muzyce. Choć mam wiele sygnałów, że ludzie to rozumieją, obawiam się, że to trochę... syzyfowa praca. (śmiech)

Wywodzi się Pan z rodziny mocno zakorzenionej w góralskim muzykowaniu. Czy ta tradycja nigdy nie była dla Pana zbyt dużym ciężarem?
Kiedy byłem bardzo młody, to mimo że grałem w zespole góralskim, marzyłem o założeniu grupy rockowej! Potem - trochę paradoksalnie - stało się tak, że dzięki Trebuniom-Tutkom mogłem zagrać z wieloma wspaniałymi artystami z kręgu rocka czy jazzu. Każde takie kooperacje są dla mnie ogromną przygodą - choćby nasz projekt z grupą Voo Voo - bo to nie jest tylko jedna płyta dedykowana księdzu Józefowi Tischnerowi. Ciągle bowiem gramy koncerty i ta muzyka nieustannie ewoluuje. Ponieważ doskonale się rozumiemy, myślimy o kolejnym albumie. Otwarcie na inne gatunki sprawia, że wcale nie czuję się zamknięty wyłącznie w góralskim getcie, tradycja mi nie ciąży.

Studiował Pan architekturę na Politechnice Krakowskiej. Czy to nie była trochę próba zrobienia w życiu czegoś innego od muzyki góralskiej?
Na pewno tak. Bardzo sobie cenię ten czas spędzony w Krakowie. Studia na Wydziale Architektury poszerzyły bowiem moje horyzonty. Z czasem wypracowałem w projektowaniu swój styl, bliski temu, co robię teraz w muzyce. Po kilku latach praktyki zrozumiałem bowiem, że najbardziej interesuje mnie tworzenie architektury z charakterem, opartej na tradycji, ale jednocześnie technicznie nowoczesnej. I nie mam problemów z przekonaniem swych klientów do tej wizji. W muzyce jest to znacznie trudniejsze. (śmiech)

Górale mają lepszy gust w architekturze niż w muzyce?
Niekoniecznie. W budowaniu na Podhalu tradycja ratuje górali przed osunięciem się w kicz, ponieważ często jest ostoją tego, co dobre i mądre. Nie trzeba jednak rezygnować z nowoczesności, byle rzeczywiście wnosiła nową jakość.

Pana żona pochodzi z przeciwnego regionu Polski. Jak odnalazła się na Podhalu?
Tak - Anita pochodzi z Pojezierza Brodnickiego. Dla mnie wielkim odkryciem było, że ludzie z kresów polskiego Pomorza, nazywani złośliwie przez swych sąsiadów z Kongresówki "krzyżakami", są wielkimi patriotami - nie tylko polskimi, ale również lokalnymi. Mało tego - bywają szowinistami, nawet większymi niż górale! (śmiech) Oboje bardzo cenimy więc naszą tożsamość - a nasz syn mówi dziś, że jest i góralem, i "krzyżakiem", "spod topora i ciupagi".

Z tego, co pamiętam, on już jako maluch tańczył obok Was na scenie. Widzi Pan z nim swojego następcę?
Wydaje mi się, że tak. Tym bardziej że dał już tego dowody występując w zespole ze swoim uzdolnionym rodzeństwem, Anią i Marcinem, jako Małe Trebunie-Tutki, ale też zdobywając nagrody na ogólnopolskich konkursach folklorystycznych. Jesteśmy z niego bardzo dumni. Najważniejsze jest bowiem to, czego dziecko słucha w pierwszych latach życia, a nawet w okresie prenatalnym. W przypadku naszego syna to zadziałało - dla niego oczywiste jest to, że każdy powinien umieć śpiewać, grać i tańczyć. Interesuje go nie tylko muzyka góralska, lubi podróżować, pograć w piłkę, interesuje się sportem i historią. Tradycję podhalańską traktuje jednak jako coś własnego.

Powszechnie uważa się, że w górach nadal funkcjonuje patriarchalny model rodziny. U Pana w domu też?
Próbuję taki model wprowadzić, ale nie jest to takie proste... (śmiech) Choć, faktycznie na zewnątrz górale są w ten sposób postrzegani, to naprawdę wcale tak nie jest. Znając starsze kobiety w moim rodzie, wiem że zawsze było dokładnie tak, jak w tym powiedzeniu: "Baba trzyma trzy węgły w chałupie, a chłop - jeden. Jak ten jeden wyleci, to chałupa stoi, a jak wylecą trzy - to już nie". Ostoją dobrych góralskich tradycji są na Podhalu właśnie kobiety. Mimo że mężczyźni pozują na prawdziwych macho, jeśli wszystko mają poukładane i świetnie spełniają się w życiu, to w dużym stopniu dzięki swoim żonom.

To tym bardziej widoczne w Pana przypadku - bo Anita jest nie tylko Pana żoną, ale też menedżerką całego zespołu. Służy małżonkom takie połączenie pracy i życia rodzinnego?
Tak, służy. Może dlatego, że mamy bardzo ciekawe życie i ciągle gdzieś podróżujemy. Nie nudzimy się ze sobą. Nie lubimy przeżywać nawet tych turystycznych przygód bez siebie. Z kolei przygody artystyczne są dla nas na tyle ważne, że w tej chwili nie wyobrażam sobie mojej artystycznej działalności bez Anity. Jest dla mnie nie tylko wielkim oparciem jako żona i menedżerka, ale cenię sobie również jej wielkie wyczucie i wiedzę, miłość do góralszczyzny, i szerokie horyzonty muzyczne.

Co wiesz o Krakowie? WEŹ UDZIAŁ W QUIZIE!"

"Gazeta Krakowska" na Twitterze
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska