Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niezwykła, silna, niezniszczalna. Taka jest Aneta Zatwarnicka

Redakcja
Aneta Zatwarnicka: Muszę być zdyscyplinowana, konsekwentna, silna. Tego mnie nauczyło karate. W Poznaniu w CityZen Clubie u trenera Dariusza Oszmałka ćwiczyła równowagę, balans i siłę mięśniową
Aneta Zatwarnicka: Muszę być zdyscyplinowana, konsekwentna, silna. Tego mnie nauczyło karate. W Poznaniu w CityZen Clubie u trenera Dariusza Oszmałka ćwiczyła równowagę, balans i siłę mięśniową fot. archiwum Anety zatwarnickiej
37-letnia instruktorka karate Aneta Zatwarnicka w styczniu straciła obie dłonie i nogi, a dziś sama je, ubiera się i chodzi. Marzy, by grać na perkusji, pojechać na Tajwan i wyjść za mąż - pisze Jerzy Filipiuk.

Byłam niezniszczalna. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nagle straciłam obie ręce i nogi. Ale nigdy nie rozpaczałam, nie byłam załamana, choć zawsze zdarzają się słabsze dni. Myślałam, co będę mogła robić w przyszłości. Teraz czuję się dobrze. I cieszę się każdą chwilą życia - mówi nam 37-letnia Aneta Zatwarnicka, instruktorka karate.

Na początku roku zaatakowała ją choroba, w wyniku której lekarze musieli jej amputować wszystkie kończyny. Dawali jej niewielkie szanse na uratowanie życia.

Tragedię karateczki z czarnym pasem opisywaliśmy w marcu, gdy leżała w szpitalu. Dziś wracamy do niej, by przybliżyć historię kobiety, która dzięki niesamowitemu uporowi i pogodnemu - mimo straszliwego nieszczęścia - podejściu do życia stanęła na nogi nie tylko w przenośni.

Do "setki" daleko...

Od dziecka lubiła ruch. Często grała z chłopakami w piłkę. Marzyła, by grać w tenisa. Jej ulubieńcem był Pete Sampras, 14-krotny zwycięzca turniejów wielkoszlemowych. Mając 11 lat zgłosiła się do jednego z klubów, ale usłyszała, że przyjmują od 7. roku życia...

Gdy miała 19 lat, znalazła informację, że zielonogórski Klub Karate Nidan zaprasza na treningi wszystkich chętnych w wieku do 100 lat. - Pomyślałam, że do setki trochę mi jeszcze brakuje i się zapisałam - wspomina.

Ciężko pracowała na treningach, ale były tego efekty. Także w postaci medali na turniejach. Rolę zawodniczki godziła z funkcją instruktorki, pomagając w pracy szefowi klubu. Uwielbiała pracę z dziećmi, które garnęły się do zajęć z nią, traktowały ją niczym drugą mamę. Studiowała marketing i zarządzanie, przez 14 lat pracowała w banku, ale jej wielką miłością było karate tradycyjne.

Zmęczona

Kłopoty ze zdrowiem zaczęły się w lecie ubiegłego roku. Czuła się osłabiona. Pierwsze symptomy, że jest coś nie tak, pojawiły się, gdy pojechała do Wrocławia z bratem. - Byliśmy z Kubą w zoo. Było tam dużo do oglądania, ale bardzo szybko poczułam się zmęczona. I to mnie zdziwiło - opowiada.

W klubie też zauważono, że nie ma w niej tej werwy co zwykle. - Trenowała na zmniejszonych obrotach - mówi trener Nidanu Mirosław Kuciarski.

Skrzydła motyla
W Nowy Rok poczuła , że - tak się jej zdawało - bierze ją przeziębienie. W domu swej babci zobaczyła, że na jej twarzy pojawił się rumień w kształcie skrzydeł motyla. Czuła się coraz gorzej. Posiniały jej dłonie i stopy. Babcia, w środku nocy zadzwoniła do mamy Anety. Zawieźli ją do szpitala. Trafiła na oddział intensywnej terapii.

Gdy mama rano zadzwoniła do szpitala, usłyszała od lekarza, że córka jest w stanie krytycznym i musi się przygotować na najgorsze. To miała być kwestia kilku dni... Doszło do uszkodzenia nerek, płuc i wątroby, a także do martwicy rąk, nóg i nosa. Miała robiony masaż serca, bo przestało bić. Jej kończyny były czarne. Lekarze zdecydowali o amputacji dłoni (kilka centymetrów od nadgarstka) i nóg (poniżej kolan). Straciła wszystkie kończyny, ale zachowała - cudem - życie.

Najpierw zdiagnozowano u niej sepsę, a potem rozpoznano toczeń wielonarządowy rumieniowaty (choroba, w której układ odpornościowy zamiast wspierać organizm w walce z nią, sam zaczyna go atakować).

Dobro, które wraca

Po operacji wciąż była w stanie krytycznym. Nie mogła samodzielnie oddychać, musiała korzystać z respiratora. Jej stan się poprawiał, by nagle się pogorszyć. I tak na przemian.

Odwiedzała ją rodzina, przyjaciele, znajomi, karatecy, pomagając, w czym tylko się dało, dodając otuchy, pocieszając. Wspierało ją środowisko karate i innych sztuk walki, organizując zawody (m.in. w Krakowie), podczas których zbierano pieniądze na jej rehabilitację i protezy. Dopiero po jakimś czasie dowiedziała się, jak wiele podjęto różnych akcji na rzecz finansowej pomocy dla niej i moralnego wsparcia.

- Na początku nie zdawałam sobie z tego sprawy. Najważniejsze było dla mnie to, że ci, co mnie odwiedzali, nie dawali mi odczuć, że coś się w moim życiu już skończyło. Nie płakali nade mną, nie użalali się nad moim losem. Dzięki temu miałam przekonanie, że wszystko jest normalnie - mówi.

W szpitalu leżała do 14 marca. Potem dwa tygodnie spędziła w domu swej siostry Anny (ma także drugą siostrę - Martę). W kwietniu i maju znalazła się w ośrodku rehabilitacyjno-ortopedycznym w Świebodzinie.

- Ona dała się wcześnie poznać z dobrej strony i teraz to dobro wraca do niej - mówi jej fizjoterapeutka.

Schody zamiast windy
- Lekarze twierdzili, że rehabilitacja może potrwać nawet rok. Tymczasem Aneta już pod koniec maja zaczęła spacerować!
Po trzech tygodniach ćwiczeń założyła protezy na nogi.

- Byłem zaskoczony, gdy ją spotkałem na korytarzu ośrodka. Wracała z ćwiczeń. Miała swój pokój na czwartym piętrze, a pokój rehabilitacyjny był na pierwszym. Nie korzystała jednak z windy, schodziła po schodach - opowiada trener Kuciarski.
Schodziła w protezach wykonanych z włókna węglowego.

Potem, przez trzy dni, była na obozie karate w Borowicach koło Karpacza. W górach sama chodziła po asfaltowej drodze. Trzy razy dziennie docierała do oddalonej o pół kilometra stołówki. Przebierała się też w kimono i ćwiczyła! Była także na obozie Fundacji Aktywnej Rehabilitacji w Zielonej Górze.

Zeskanują twarz
Od lipca ma już protezy dłoni. Bioelektryczne. Wykorzystują one impulsy elektryczne z mięśni. Kosztowały więcej niż protezy nóg. Pozwalają chwycić mniejsze przedmioty, pisać na komputerze. Aneta jest praktycznie samodzielna. Sama zrobi kanapkę. Sama się potrafi rozebrać. Gorzej z ubieraniem.

Okrutna choroba sprawiła, że straciła też nos. Ale i na to ma się znaleźć sposób. Swą pomoc - bezinteresowną - zaoferowała pani stomatolog z Rybnika i jej znajomi, którzy dowiedzieli się o jej tragedii. Zaproponowali, że zeskanują jej twarz i wykonają protezę nosa. Będzie ją nosić do czasu, gdy zostanie zakwalifikowana do przeszczepu nosa w Polanicy-Zdroju. A to będzie możliwe, jeśli wygra walkę z toczniem.

Kiedy? Za półtora roku, może za dwa. Na razie już drugi tydzień przebywa na oddziale reumatologii szpitala w Poznaniu. Lekarze zdecydowali o zmianie sposobu leczenia. Potrzebna okazała się obserwacja, jak jej organizm reaguje na nowe leki.

Bez kompleksów
Przed tragicznymi wydarzeniami mieszkała w Raculi ze swą 81-letnią babcią Marią, którą się opiekowała. Teraz mieszka z rodzicami i bratem. Jej siostry mają już własne rodziny. Sama nie zdążyła jej założyć.

- To wciąż otwarta sprawa. Nadal jestem singielką, ale myślę o zamążpójściu... - mówi. Nie ma kompleksów. Wychodzi z mamą, jeździ autobusem. Stara się żyć jak inni. A jak ma jakiś problem, zawsze może liczyć na rodziców i rodzeństwo. No i na przyjaciół, znajomych, także ze świata karate.

Wciąż czuje się karateczką. - Staram się wykonywać proste ćwiczenia. W stójce, bo w parterze nie mogę...

Protezy z pałeczkami

Ma też i marzenia. Niektóre bardziej śmiałe niż miewają je ci, kto wzdrygają się na samo słowo "kikut". Chce polecieć na... Tajwan. Dla niej to nadal część Chin, którymi interesuje się od dawna. A zaczęła się za sprawą Jackie Chana, znanego mistrza kung-fu i aktora z Hongkongu.

- Podoba mi się język chiński, zaczęłam się go uczyć. Słucham też chińskich piosenek.

Niedawno zapytała przyjaciółkę, czy są protezy, którymi da się chwycić pałeczki, by jeść chińskie potrawy. Trzy lata temu zaczęła się uczyć gry na perkusji, potem na pianinie. Teraz chce znowu grać na perkusji. - Z grą na pianinie będzie gorzej. Zastąpię go więc ksylofonem - zapewnia.

Co sprawiło, że dziewczyna, która była krok od śmierci, nie ma kończyn, straciła nos, długo leżała w śpiączce, tak szybko odzyskała nie tyle zdrowie, ile wiarę w siebie i czerpie radość z każdego przeżytego dnia, nie oglądając się za siebie, nie przeklinając losu?

Dla niej odpowiedź jest prosta - to jej największa miłość w życiu, karate - coś więcej niż sport czy sztuka walki.
- Ono przenika do umysłu, kształtuje psychikę. Podczas treningów ćwiczymy ciało, ale i hartujemy nasze wnętrze. Karate wymaga od nas tego, że musimy się ciągle doskonalić, że nie możemy się poddawać. To zostaje w nas także poza matą. Odnosi się do codziennego życia. Życia, które - tak jak karate - też jest walką - przekonuje Aneta.

- Karate sprawiło, że sobie radzę z problemami dnia codziennego. A przecież mogłabym odpuścić, powiedzieć, że jestem osobą niepełnosprawną, nic nie umiem, nie potrafię i trzeba mi pomagać. Ale karate to dyscyplina, konsekwencja, wysiłek. Jeśli nie dam rady za pierwszym razem, muszę próbować drugi raz - dodaje.

Czyż ona nie jest naprawdę niezniszczalna?

CO TY WIESZ O WIŚLE? CO TY WIESZ O CRACOVII? WEŹ UDZIAŁ W QUIZIE!"

"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska