Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Janusz Makuch. Goj, który ma prawdziwie żydowską duszę

Magda Huzarska-Szumiec
Janusz Makuch
Janusz Makuch Andrzej Banaś
Na samym początku zdaliśmy sobie razem sprawę, że żyjemy w świecie popiołów i zaczęliśmy ten zasypany świat odkrywać - mówi o pierwszych edycjach Festiwalu Kultury Źydowskiej jego dyrektor Janusz Makuch.

Ponury październikowy wieczór. W zdewastowanych oknach kamienic nie pali się ani jedna świeczka, choć to przecież czas szabasu. Dziwnie wyglądający młody człowiek, z burzą czarnych włosów na głowie, wpatruje się w nie z napięciem, jakby chciał zaczarować rzeczywistość. Poprawia poły długiego, kolejarskiego płaszcza i idzie dalej błąkać się po śpiących uliczkach Kazimierza, w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby się pomodlić. Nie ciągnie go jednak pobliski kościół Bożego Ciała. On szuka synagogi Tempel, gdzie - jak słyszał - zbierają się ostatni krakowscy Żydzi.

Staje przed masywną świątynią, w której ciężko dopatrzyć się niegdysiejszej świetności. Spowita w ciemności synagoga sprawia wrażenie wymarłej. Jedynie na jej tyłach, w małym budynku tlą się płomyki w siedmioramiennym świeczniku, wokół którego majaczą ludzkie cienie. Młody mężczyzna stuka do drzwi, a na ich progu staje postawny, widzący tylko na jedno oko starzec.

-Jesteś Żydem? - pyta.
- Nie jestem. Mogę wejść?
- Wejdź.

Tak Janusz Makuch dosłownie i metaforycznie przekroczył bramę żydowskiego świata, w którym pozostał do dziś.
Co przyciągnęło do niego ówczesnego studenta polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, ochrzczonego i wychowanego w katolickiej rodzinie? Może był to dybuk, duch zmarłego Żyda, który błąkał się po świecie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca?
A może inna siła wyższa, która steruje naszym życiem, śmieje się z naszych planów, podejmując decyzje poza naszą świadomością?

Bo jeszcze tak niedawno Janusz Makuch w zasadzie nic nie wiedział ani o kulturze, ani o religii żydowskiej. Mieszkał w zapyziałym miasteczku, jakim były Puławy lat 60. i sprawiał kłopot rodzicom i nauczycielom. By zaciągnąć go do szkolnej ławy, trzeba było użyć przysłowiowych wołów.

- Nie lubiłem się uczyć - mówi dziś bez skrępowania, ale zaraz zaprzecza temu stwierdzeniu opowieściami o parku w Puławach, gdzie wśród wiekowych drzew sadzonych ręką księżnej Izabeli Czartoryskiej, w cieniu Świątyni Sybilli, Domku Gotyckiego i Chińskiego od rana do nocy przesiadywał na ławce, zaczytując się w książkach wypożyczanych w pałacowej bibliotece.

Wyszczekany gówniarz z laseczką w ręku
- Przewodnicy oprowadzający wycieczki, zatrzymywali się przed wyszczekanym gówniarzem, którym wtedy byłem, i kazali mi opowiadać historię tego miejsca. Robiło to tym większe wrażenie, że stylizowałem się wówczas na arystokratę-intelektualistę, wiążąc pod szyją aksamitkę i opierając się na starodawnej laseczce - śmieje się dziś Makuch.

Ale ten park był ważny z jeszcze jednego powodu. Często spacerował po nim inny puławski oryginał, profesor gleboznawstwa i pasjonat historii, Michał Strzemski. Elegancki, choć nieco wytarty garnitur, złote oprawki okularów i charakterystyczny dla bożych szaleńców błysk w oku na widok wszystkiego, co wiązało się z kulturą żydowską i prawosławną.

Spotkali się w księgarni, gdzie Janusz odbierał swoją partię książek, zostawianych mu przez będące pod jego urokiem sprzedawczynie i gdzie profesor robił dokładnie to samo.

- Młody człowieku, czy ty wiesz, że tu kiedyś mieszkali Żydzi? - zapytał i przeszył go uważnym spojrzeniem.
Janusz Makuch nie wiedział. W domu na ten temat się nie rozmawiało. Ale pytanie profesora zapadło w nim na tyle, że od tego momentu zaczął być częstym goście starszego mężczyzny. Do dziś pamięta mieszkanie w starej kamienicy, wiszącą na ścianie ikonę i drewniany talerz z dużą gwiazdą Dawida. No i oczywiście porozstawiane wszędzie stosy książek. Przy gwałtowny ruchu mogły się zawalić jak piramida z kart. Może w pionie trzymał je papierosowy dym ekstramocnych, którym przesiąkły, a które nałogowo palił profesor?

Przy bardzo czarnej, niemal więziennej herbacie prowadzili długie rozmowy, podczas których Janusz ulegał coraz większej fascynacji tajemniczym światem, który zmiotło z powierzchni ziemi kilka lat Holokaustu.

Młoda kobieta z psem dalmatyńczykiem
- Z perspektywy półwiecza widzę, jak dużo miałem szczęścia w życiu. Ale jak się miało okazać, najszczęśliwszym momentem był ten, kiedy profesor Strzemski, tuż przed moim wyjazdem na studia do Krakowa, poprosił, abym wziął z sobą manuskrypt jego najnowszej książki poświęconej puławskim Żydom, zatytułowanej "W blasku menory" i zaniósł go do redakcji Znaku - opowiada.

Dziś nie musi zamykać oczu, by przywołać w pamięci tamten dom przy ul. Siennej, kamienne, szerokie schody, prowadzące na pierwsze piętro i pierwsze drzwi na prawo, które przybysz z małego miasteczka -jak sam mówi - prowincjusz z kompleksem zdobywcy, otwierał nieśmiało świadomy swej odmienności.

-Za ciężkim, masywnym biurkiem siedziała młoda kobieta, obok na fotelu spał piękny pies z Dalmacji, wokół piętrzyły się książki, gazety, papiery - wspomina, a w jego głosie słychać subtelne struny czułości.

Maria była wtedy sekretarką Znaku, dziś jest jego cenioną redaktorką i tłumaczką. Popatrzyła z życzliwą uwagą na młodego mężczyznę, który dość nieskładnie wyjaśniał powód najścia, kładąc manuskrypt na stole. - Może napije się pan herbaty? -zaproponowała.

- Usiadłem po drugiej stronie, pomiędzy nami leżał manuskrypt książki o puławskich Żydach, we mnie narastało zdziwienie i nagły spokój, którego od lat już nie czułem. "Więc jest pan Żydem?" - zapytała, a ja zawstydzony coś bąknąłem, co niekoniecznie było prawdą i od tamtej pory coraz częściej wracałem do młodej kobiety z dalmatyńczykiem.
Sześć lat później Maria została żoną Janusza i razem z psem spacerowali po smutnym wówczas, tkwiącym w stanie zahibernowania Kazimierzu.

- To był niesamowity pies. Maria dostała go od Róży Woźniakowskiej-Thun, której mąż był uczulony na jego sierść. Był niezwykle łagodny, szczekał tylko na dźwięk jednego słowa, którego Róża go nauczyła. A brzmiało ono "ubek" - śmieje się Janusz Makuch.

Marii i Januszowi urodziła się dwójka dzieci, Ola i Szymon. Obydwoje wychowani jak w małżeństwie mieszanym, gdzie dwie kultury funkcjonują w jednym pokoju, dopełniając się wzajemnie.

- Śpiewaliśmy im "Na Wojtusia z popielnika iskiereczka mruga", a za chwilę żydowskie kołysanki. Na stole leżała chałka, obok chleb. Mogły skosztować i jednego i drugiego, i samodzielnie wybrać - mówi ich ojciec. I wybrały. Obydwoje są wolontariuszami podczas Festiwali Kultury Żydowskiej, Szymon niedawno pracował przez dwa miesiące w kibucu na Wzgórzach Golan, na granicy Izraela, Syrii i Libanu.

Męska przyjaźń, która zaowocowała festiwalem
Zresztą Szymon jest niemal równolatkiem festiwalu, bo urodził się w 1989 r. Rok wcześniej Janusz Makuch razem z Krzysztofem Gieratem zorganizowali pierwszy Festiwal Kultury Żydowskiej. Ale ich kontakt zaczął się od awantury, podczas której Janusz ujawnił swój niełatwy, zapalczywy charakter.

Otóż był rok 1986, kiedy w kinie Mikro młody filmoznawca zorganizował przegląd filmów żydowskich. Makuch oczywiście się na nim pojawił, ale nie spodobała mu się jedna z projekcji. W bezkompromisowych słowach powiedział o tym Gieratowi i jak się później okazało, był to początek pięknej męskiej przyjaźni.

- Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic. To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę… - mówili bohaterowie "Ziemi obiecanej". Ale oni już coś mieli. Gierat miał swoje filmy, Makuch swoją muzykę. Postanowili połączyć siły i stworzyli największy na świecie Festiwal Kultury Żydowskiej. I choć rozstali się wiele lat temu, Krzysztof Gierat skoncentrował się na tym co go bardziej interesowało, czyli Krakowskim Festiwalu Filmowym, to przyjaźń została.

- Na samym początku zdaliśmy sobie razem sprawę, że żyjemy w świecie popiołów i zaczęliśmy ten zasypany świat odkrywać - mówi dziś Janusz Makuch. - A to miało swoje następstwa. W ślad za pojawieniem się żydowskiej kultury na Kazimierzu, pojawiło się, a raczej powróciło coś znacznie ważniejszego, mianowicie żydowskie życie. W całej jego różnorodności, sprzeczności. Bo my pamiętając o ludziach, którzy tu niegdyś żyli, o ich zwyczajach, kulturze, zaczęliśmy równocześnie celebrować współczesność. Zamiast ciągle żyć w cieniu Auschwitz, zaczęliśmy zapraszać niepokornych interpretatorów muzyki żydowskiej.

Kadysz odmawiany w nocy na cmentarzu

Janusz Makuch do dziś z dużą regularnością wsiada do samolotu i leci do Izraela czy żydowskiej dzielnicy Nowego Jorku, by posłuchać wybitnych muzyków, których ściąga do Krakowa.

Dzięki temu na festiwalu zaczęły pojawiać się takie osobowości jak Michael Alpert, Frank London, David Krakauer, Shlomo Bar, Andy Statman. Wizyta tego ostatniego, zanurzonego w swoim mistycznym świecie artysty, zapadła w pamięci nie tylko słuchaczom koncertu w synagodze. Bowiem kiedy umilkły ostatnie dźwięki mandoliny i klarnetu, ten ortodoksyjny chasyd zażądał od Makucha, by natychmiast zaprowadził go na grób Mojżesza Isserlesa Remuh. Dyrektor festiwalu nie kryje, że był nieco przerażony tą prośbą. W końcu to był środek nocy, cmentarz już dawno zamknięto. Jakimś cudem udało mu się zdobyć klucze i niosąc w rękach świece poszli razem odmówić kadysz.

Janusz Makuch do dziś pamięta niesamowitość tej chwili. - Poczułem, jak przeszłość spotyka się z teraźniejszością. Nie umiałem znaleźć słów, żeby opisać to, czego jestem świadkiem. Kiedy Statman zamknął modlitewnik, zrozumiałem, że dopiero w tej chwili zakończył swój koncert.

Dla Janusza Makucha tego typu wzruszenia mają dodatkowy wymiar, związany z przynależnością do religii, która nie do końca jest jego religią, choć bliską mu tak jak by była jego. Ma świadomość, że judaizm jest wyjątkowo wymagający, zmuszający do wieloletniego studiowania Tory, Talmudu…

Dlatego rabini ludzi, którzy chcą przejść konwersję, z reguły trzykrotne odsyłają, by przekonać się o ich determinacji i by oni sami usłyszeli głos Boga. Każą więc przyjść im za rok i przez ten czas przemyśleć swoją decyzję.

Janusza Makucha dylematy związane z przejściem na religię żydowską nurtują od wielu lat. Zwierzył się z nich swojemu przyjacielowi, słynnemu kantorowi Benzionowi Millerowi, kiedy pewnej festiwalowej nocy spacerowali po ulicach Kazimierza. Chasyd zatrzymał się nagle, popatrzył mu głęboko w oczy i powiedział: - Słuchaj, nas jest parę milionów, ale nie ma takiego jak ty. Zostań sobą.

I miał rację, bo ten chłopak, który niegdyś zastukał do drzwi prowizorycznej modlitewni na Kazimierzu, jest jedynym nieżydem, który od 26 lat robi największy na świecie żydowski festiwal i to w miejscu, w którym do niedawna w piątkowy wieczór trudno było uświadczyć płonące w oknie szabatowe świece.

Festiwal Kultury Żydowskiej

W piątek zaczyna się Festiwal Kultury Żydowskiej na krakowskim Kazimierzu. Przez kolejny tydzień będzie można wziąć udział w licznych koncertach, spotkaniach, warsztatach, podczas których mamy szansę poznać muzykę, tradycję i obyczaje zarówno pochodzących z Europy Żydów aszkenazyjskich, jak i wywodzących się z Orientu Żydów sefardyjskich.
Zwieńczeniem festiwalu będzie "Shalom na Szerokiej" (5 czerwca). Podczas trwającego do późnych godzin nocnych koncertu, będzie można posłuchać wszystkich artystów, którzy przyjechali na festiwal i zatańczyć do ich muzyki.

Napisz do autorki:
[email protected]

WEŹ UDZIAŁ W QUIZIE "CZY JESTEŚ PRAWDZIWYM KRAKUSEM?"

"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska