Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Janina Rzepka, góralka, która chciała zostać bacą. I jest!

Marek Lubaś-Harny
- Z mężem prowadzimy owczarstwo już równe 22 lata - mówi Janina Rzepka, góralka z Brzegów k. Zakopanego
- Z mężem prowadzimy owczarstwo już równe 22 lata - mówi Janina Rzepka, góralka z Brzegów k. Zakopanego Marcin Makówka
Jeszcze rok temu najbardziej znanym bacą w Polsce był Kazimierz Furczoń z Leśnicy, który wypędził swój kierdel na krakowskie Błonia. Ale parę miesięcy temu zepchnęła go z pierwszego miejsca popularności Janina Rzepka z Brzegów koło Zakopanego. Została, jak pisali dziennikarze, "pierwszym w Polsce bacą w spódnicy". Ona sama zapewnia, że do owiec chodzi w spodniach.

Do owiec chodzi w spodniach. Nie w bukowych portkach, co prawda, bo to już nie te czasy. W bukowe portki i cały góralski strój ubierają się mąż i synowie od parady. Ona i córki nakładają wtedy kwieciste spódnice, białe bluzki, chusty i czerwone korale. Do pracy wszyscy chodzą "po miejsku".

Baca siedzący na progu szałasu z fajką w zębach i ciupagą w ręce, dla odganiania wilków i zbójów, to już historia. Dziś baca jest prezesem spółki, musi się znać nie tylko na strzyżeniu owiec i puceniu oscypków, ale także na księgowości i unijnych przepisach. Bo dziś groźniejsze od wilków mogą się okazać sanepid, inspekcja handlowa albo urząd skarbowy.

Owce w genach
Zamiłowanie do owczarstwa zaszczepił jej ojciec. Józef Czernik nigdy wprawdzie nie był bacą, nie miał własnego stada, najwyżej parę sztuk, tyle co dla siebie. Ale przez wiele lat najmował się za juhasa. Pasał nawet owce u słynnego bacy Jana Murzańskiego na Rusinowej Polanie. Tegoroczna Wielkanoc będzie u Rzepków smutna, bo już bez taty. - Niewiele ponad tydzień temu odszedł na wieczne polany - wzdycha Janina. - Teraz już razem z mamą patrzą na nas z góry. Zmarł prawie dokładnie cztery lata po mamie, bo ona jedenastego kwietnia, a on dziewiątego. Przy mamie Helenie nauczyła się z kolei prowadzenia pensjonatu i teraz razem z mężem prowadzi dom wypoczynkowy "U Jancoka", nazwany tak od przydomka rodziny męża.

- Mama miała w sobie tyle energii, że nikt nie mógł za nią nadążyć - wspomina. - Tatę z dziesięć razy przeskoczyła, od rana do nocy nie usiadła ani na pięć minut. To była prawdziwa gaździna. A jak gotowała! Gdy byliśmy mali, sąsiadki jeszcze nie gotowały letnikom, więc wszyscy się schodzili do mamy. Czasem i 60 osób trzeba było nakarmić. I ze wszystkim sobie poradziła. A ja pięć roków miałam, jak już goniłam między stoły i obsługiwałam gości. Jeszcze dziś czasem sobie ktoś przypomni: "A ja pamiętam, jak pani taka mała była, że ledwo nad stół wystawała, a już pani biegała z talerzami".

Tak, że Janinie żadna praca nie jest obca. Ani przy kuchni, ani przy owcach. Choć kiedyś plany życiowe miała inne. - Żeby tak prawdę powiedzieć, to za panny ani nie myślałam, że będę kiedyś gazdować. Po handlówce poszłam pracować do sklepu. Swoje godziny się odrobiło i wolne, elegancko się chodziło. Ale kiedy pobraliśmy się z Andrzejem, trzeba było dom budować, a to już z posady się nie dało. Więc się chwyciłam za gazdówkę.

W rodzinie Andrzeja Rzepki też były tradycje owczarstwa. - Męża od małego ciągnęło do owiec - opowiada Janina. - Jeszcze w szkole podczas wakacji szedł juhasować i tak mu się spodobało, że chciał mieć swoją bacówkę. Kiedy skończył szkołę, założył własną ze swoim tatą. Teść pasał w Kosarzyskach nad Witowem. No, a jakeśmy się pożenili, to już prowadzimy owczarstwo równe 22 lata.

Przepis na bacę
Kiedy w zeszłym roku Janina Rzepka zapisała się na pierwszy od 30 lat kurs bacowski, zorganizowany przez Małopolski Ośrodek Doradztwa Rolniczego w Karniowicach i spółdzielnię "Gazdowie", nie przypuszczała, że będzie z tego taki szum.
- Prawdę mówiąc, to miał iść mąż, ale że akurat był trochę niezdrów, w domu było pełno roboty, a szkoda by było, żeby się miejsce zmarnowało, więc uradziliśmy, że pójdę ja - mówi. - Nie widzieliśmy żadnych przeciwwskazań, bo przecież i tak ja całe lato siedzę na bacówce. A tu zrobiła się afera, że baba chce być bacą.

Już samo jej pojawienie się w gronie osiemnastu innych kandydatów "w portkach" wzbudziło pewną sensację. Zanim jeszcze przystąpiła do egzaminu, temat podchwyciły media. Wójt Bukowiny Tatrzańskiej Stanisław Łukaszczyk wyraził opinię, że dyplom bacowski dla kobiety to "wydarzenie na miarę XXI wieku". Niektórzy zaczęli się dopytywać, czy mąż nie poczuł się z tego powodu urażony. Janina Rzepka przyznaje:

- Mąż był trochę zły, ale na ten najazd dziennikarzy, no i że zadają takie głupie pytania, jakby to było coś dziwnego. U nas w domu nic się nie zmieniło. Bacówka i tak zawsze była na mojej głowie, mąż ma dość innej roboty. Oprócz owiec mamy dziesięć krów, nie licząc cieląt. Andrzej trzyma konie, jeździ z gośćmi bryczką: wynajmuje się na wesela, zimą na kuligi. W pensjonacie i przy domu też co dzień znajdzie się zajęcie dla mężczyzny. A ja z owcami zawsze sobie radziłam, z papierem bacowskim czy bez. Tyle że po tym kursie czuję się mocniejsza w przepisach, bo tyle ich urzędnicy naprodukowali, że naprawdę można się pogubić.

Nadmiar prawnych ograniczeń nie służy odbudowie owczarstwa. Polacy nie lubią baraniny, ale jak mają lubić, skoro jest to prawie że najdroższe mięso - kiedy już pojawi się w sklepie, to z Irlandii albo Nowej Zelandii? Z kolei polski hodowca nie ma z baraniego mięsa prawie nic. Nawet jeśli chce urządzić dla swoich gości pieczenie barana, musi do tego dopłacić, bo legalnie w domu może go zabić tylko dla siebie.

- Żebym mogła podać barana letnikom, muszę go zawieźć do ubojni, a najbliższa jest w Rogoźniku, 30 kilometrów w jedną stronę. Za ubicie jednej sztuki zapłacę 38 złotych. Do tego świadectwo weterynaryjne. A benzyna, a czas? Zarobić można jedynie na jagniętach, co roku masowo wysyłanych z Podhala wiosną do Włoch, gdzie są tradycyjną potrawą na wielkanocnych stołach. Ale tegoroczne jagnięta Rzepków ten los ominie, wciąż baraszkują w owczarni.

- Szkoda ich na mięso dla Włochów - mówi Janina. - Wezmą je nasi bacowie, do dalszej hodowli. Wiele innych polskich regulacji także grzeszy nadmiernym skomplikowaniem. I niekoniecznie należy za to winić Unię Europejską. Na dowód tego Janina Rzepka przytacza opinię swojego brata, który prawie dwadzieścia lat pracował w gospodarstwie w Austrii: - Jak przyjechał tutaj, to się śmiał, że nawet w Austrii nie ma takich przepisów.

Talent do sera
Po Wielkanocy owce Rzepków trafią na halę. Nie będzie wielkiego redyku, bo bacówka jest położona niedaleko, przy szosie z Bukowiny na Łysą Polanę. To więc jeszcze różni Janinę od dawnych baców, że na noc może wrócić do domu, do własnego łóżka. A przed zaśnięciem często jest jeszcze papierkowa robota do załatwienia. A od rana znowu do owiec.

- Tyle sobie daję luzu, że sama nie doję, to chłopy robią. Wydoją i o 7 rano rozpalają mi ogień, ja przez ten czas odwożę dzieci do szkoły. Na bacówce jestem o 7.30. Mąż bierze serwatkę i jedzie do domu, a ja siadam do robienia serów z porannego udoju. O trzeciej po południu owce są dojone drugi raz i znów jest robota z serami do samego wieczora. I tak w kółko, dzień po dniu, aż do października. Pół roku na szałasie.

Do bacówki Janiny często trafiają turyści. - Chciałoby się być miłym dla każdego, ale nie zawsze się da - przyznaje. - Klienci są dzisiaj różni. Niejednemu się chyba wydaje, że jak już przyjedzie na bacówkę, to powinien tego oscypka dostać w prezencie. Danusia, starsza córka, to w ogóle woli się na bacówce nie pokazywać, bo nie ma na to nerwów. Więcej mi tam pomaga Ania, jest bardziej pyskata, to lepiej sobie radzi z takimi, co od razu na wejściu pokazują, co to nie oni. Nikt nie lubi, jak się jego pracy nie szanuje. Ludzie sobie nie zdają sprawy, ile przy takim oscypku trzeba się urobić, umordować. A taki wchodzi i pyta: "Gaździnko, a po ile te sery macie i czemu takie drogie"? Wydaje mu się, że jest dowcipny. Nie powiem, jak ktoś sam jest miły, to może i jakiś upust dostać. Ale jak udaje ważniaka, to wolę niech nie kupi, ale żebym go nie musiała oglądać.

Oscypek oscypkowi nierówny. Mówią, że od każdego bacy inny. - Święta prawda - mówi Janina. - To tak jak dwie baby pieką ciasto, przepis niby ten sam, a ciasto inne. Każdy baca ma do sera swoją rękę, swój talent. Moja mama zawsze poznała mój oscypek, nigdy się nie pomyliła. Innego do ust nie wzięła. Czasem próbowałam ją oszukać, to mówiła: "A coś mi to przyniosła? Ja chcę twojego".

Rośnie już następne pokolenie Rzepków - owczarzy. Czternastoletni Andrzejek już pomaga rodzicom. - Już owce doi, końmi powozi, traktorami jeździ - chwali mama. Młodszy Stasiu na razie tylko przygląda się starszemu. Janina ma nadzieję, że w przyszłości dzieci przejmą i bacówkę, i pensjonat.

- Przecież nie po tośmy się całe życie szarpali, żeby nasz dorobek obcym oddać, prawda?

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska