Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Klimek Bachleda. Zginął w Tatrach idąc na ratunek. Jest legendą

Marek Lubaś-Harny
w:pl:Klimek Bachleda2004-10-16
w:pl:Klimek Bachleda2004-10-16 wikipedia/Szumyk
Śmierć w lawinie Mieczysława Karłowicza, znakomitego kompozytora, taternika i narciarza, przyspieszyła decyzję o utworzeniu Straży Ratunkowej TOPR.

Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe powstało w październiku 1909 roku, a już kilka miesięcy później jedna z pierwszych wypraw przyniosła pytania, które pozostały aktualne do dziś: Gdzie są granice ryzyka w akcji ratunkowej? Czy życie ratowanego jest ważniejsze niż życie ratowników? Czy osobistą odwagę można stawiać wyżej niż posłuszeństwo kierownikowi wyprawy? Wszystkie te pytania stały się aktualne za sprawą jednego człowieka, któremu później napisano na nagrobku: "Poświęcił się i zginął". Był pierwszym i przez długie lata jedynym ratownikiem, który poniósł śmierć w akcji. Nazywał się Klemens Bachleda, a zapamiętany został pod zdrobniałym imieniem Klimek.

Wypadek w Jaworowej
5 sierpnia 1910 roku w Dolinie Jaworowej, w dzisiejszych Tatrach słowackich, rozgrywał się dramat dwóch młodych taterników, studentów Politechniki Lwowskiej, Stanisława Szulakiewicza i Jana Jarzyny, którzy postanowili dokonać pierwszego przejścia północnej ściany Małego Jaworowego Szczytu. Nikt przed nimi nawet nie próbował jej pokonać i być może przecenili własne możliwości, tym bardziej że pogoda od rana była niepewna, a oni poprzednią noc spędzili na biwaku w kosówkach. Asekuracja, jaką stosowali, też była dość iluzoryczna, za pomocą konopnej liny, trzymanej przez towarzysza po prostu… w rękach. Mniej więcej w połowie wysokości ściany prowadzący Jarzyna odpadł od skały, Szulakiewicz nie był w stanie go utrzymać, polecieli obaj. Tylko wyjątkowo szczęśliwym zbiegiem okoliczności lina zaczepiła się o jakiś skalny występ i nie pękła. O dziwo, Jarzyna, który zaliczył dwukrotnie dłuższy lot, wyszedł prawie bez szwanku. Natomiast Szulakiewicz był wprawdzie przytomny, ale nie był w stanie się ruszać.

Taternicy próbowali wzywać pomocy, ale nikt tego pochmurnego i dżdżystego dnia nie przechodził doliną. Jarzyna w tej sytuacji podjął jedyną rozsądną decyzję. Zostawił rannemu towarzyszowi całą cieplejszą odzież i resztki jedzenia, a sam ruszył po ratunek. Szanse miał, nawet na uratowanie własnego życia, bardzo niewielkie. Musiał teraz pokonać w zejściu prawie dwieście metrów trudnej i kruchej ściany, bez żadnej asekuracji. A właśnie zaczął padać deszcz i robiło się coraz zimniej. Po dokładnie pięćdziesięciu latach Jan Jarzyna opowiadał Ewie Kossak z "Przekroju": "Dwa razy zjeżdżałem na linie, wbijając haki. I oto nadeszła gradowa burza. Zwały gradowin. Cała ściana zamieniła się w kaskady wody, w szczelinach pełno było lodu z gradu. Woda wlewała się na karku za kołnierz, a wylewała butami. Dwukrotnie leciałem, cudem tylko udało mi się zatrzymać…".

A to był przecież dopiero początek. Teraz musiał jeszcze przebyć długą trasę do Morskiego Oka, gdzie był od niedawna jedyny wówczas w Tatrach telefon. Dotarł do schroniska o 10 wieczorem, by w towarzystwie kilku spotkanych tam taterników i przewodników natychmiast… wyruszyć z powrotem pod ścianę, na której zostawił rannego kolegę. Tymczasem zawiadomiony telefonicznie Zaruski, zebrał w Zakopanem kogo się dało i cała grupa wyruszyła góralskimi furkami do Jaworzyny, a stamtąd już pieszo w głąb Doliny Jaworowej.

"Górski orzeł"
TOPR liczył wówczas niewiele ponad rok. Starania o utworzenie w Galicji górskiej służby ratowniczej rozpoczęły się znacznie wcześniej, jednak ostateczną decyzję przyspieszyła dopiero śmierć Mieczysława Karłowicza w lutym roku 1909. Jak wiadomo, ten znakomity kompozytor, a zarazem taternik i narciarz, zginął zasypany przez lawinę na ścieżce prowadzącej z Hali Gąsienicowej nad Czarny Staw. Jeszcze jesienią tego samego roku została formalnie powołana do istnienia Straż Ratunkowa TOPR z Mariuszem Zaruskim jako naczelnikiem.

Grupa pierwszych ratowników składała się w większości z osiadłych w Zakopanem taterników oraz górali, zawodowych przewodników, którzy od młodych lat prowadzili "panów" po górach. Klemens Bachleda, nie tak już młody, bo dobiegający sześćdziesiątki, był pośród nich jednym z najbardziej doświadczonych. Tradycja głosi nawet, że Mariusz Zaruski chciał, aby Bachleda został pierwszym naczelnikiem pogotowia, ale ten miał odpowiedzieć, że on "ludzkiej duszy na swoje sumienie nie weźmie". Generał mianował go więc swoim zastępcą.

Do wszystkiego w życiu doszedł sam. Ojca nie znał. Nazwisko dostał po matce, Zofii Bachledzie Galian, która zresztą szybko go osierociła. Jako dwunastoletni chłopak był już zdany na własne siły. Chwytał się różnych zajęć. Zaczynał jako zwykły parobek u bogatych gazdów. Juhasował na halach. Potem był górnikiem w tatrzańskich "baniach" rudy żelaza i innych minerałów. Chodził za robotą na ówczesne Węgry. Podczas epidemii cholery w roku 1873 odznaczył się jako opiekun chorych i grabarz umarłych. Później dał się poznać jako jeden z najzdolniejszych cieśli, a Stanisław Witkiewicz zatrudniał go przy realizacji swych utrzymanych w stylu zakopiańskim projektów, m.in. willi Koliba przy Kościeliskiej.

Po Tatrach chodził od dziecka, za młodu "za kozami", później praktykował przy starszych przewodnikach, wreszcie sam został w tym fachu mistrzem. Jako pierwszy wszedł na kilka tatrzańskich szczytów, m.in. na Ganek, a zimą na Gerlach. Był też jednym z pionierów tatrzańskiego narciarstwa. Jak wspominał Stanisław Barabasz, "Z górali pierwszy Klimek Bachleda zrozumiał wartość nart, zrobił je sobie sam (…) i nauczył się jeździć". Jako pierwszy tatrzański przewodnik prowadził zimą turystów na nartach, choć sam narciarzem nigdy nie był zbyt dobrym. Przyznawał się do tego szczerze, opowiadając Barabaszowi, że turystki tylko "furkały" na nartach, a on, stary, musiał "poniewierać się po śniegu".

Klimku, wracajcie!

Los zetknął "starego" Klemensa Bachledę z osiemnastoletnim Janem Jarzyną pod ścianą Małego Jaworowego. Młody student wykazał nie tylko niecodzienną w tej sytuacji przytomność umysłu, sporządzając dokładny szkic drogi, jaką poprzedniego dnia przebył z Szulakiewiczem, ale i hart ducha. Mimo że padał z nóg ze zmęczenia po wspinaczce i trzydziestokilometrowym forsownym marszu, był gotów wejść z powrotem na ścianę razem z ratownikami. Na to jednak Zaruski się nie zgodził. Jarzyna został na dole i dopóki widoczność na to pozwalała, umówionymi znakami naprowadzał uczestników akcji na właściwą trasę.

Niestety, pogoda znów była coraz gorsza. Zaruski zanotował, że w czasie akcji: "Deszcz lał zmieszany z gradem i śniegiem, biły pioruny. Z chłodu i wyczerpania sił z trudem posuwaliśmy się naprzód. (…) Gdy przekonałem się, że dalej iść niepodobna, zdrętwiałym i dygocącym w nieustannej lodowej kąpieli dałem znak powrotu, choć dzieliło nas od Szulakiewicza niecałe 100 metrów…". Klimek Bachleda nie posłuchał naczelnika. Odwiązał się od łączącej go z Zaruskim liny i poszedł dalej. Bohaterstwo? Niesubordynacja? Nadal trudno dać na to jednoznaczną odpowiedź. Do legendy przeszło wołanie Zaruskiego:
- Klimku, wracajcie!

Nie wrócił. Usłyszeli jedynie we mgle łoskot kamiennej lawiny, ale nikt wówczas jeszcze nie dopuszczał do siebie myśli, że Klimkowi mogło się stać coś złego. Był przecież "orłem górskim", lepiej znającym Tatry i bardziej wytrzymałym od nich wszystkich. Kiedy nie pokazał się do następnego dnia, sądzili, że z jakichś powodów wrócił do Zakopanego.

Poszukiwania Stanisława Szulakiewicza trwały jeszcze trzy dni. Takie stwierdzenie w najmniejszym stopniu nie oddaje trudów i niebezpieczeństw, na jakie wystawieni byli w czasie tej akcji ratownicy. Ówczesna odzież słabo chroniła przed deszczem i zimnem, namoknięte konopne liny zacinały się w czasie zjazdów. Błądząc godzinami we mgle po rozległej ścianie, ratownicy łatwo mogli podzielić los ratowanego. Tym bardziej, że pięciu z nich zaskoczyła na ścianie noc, którą spędzili w żlebie, narażonym na spadające kamienie. Wreszcie natrafili na zwłoki. Jak zanotował później Zaruski: "Śmierć nastąpiła prawdopodobnie skutkiem zamarznięcia we śnie mniej więcej na dwie doby przed znalezieniem". To znaczy, że w czasie kiedy Klimek Bachleda nie posłuchał swego naczelnika i ruszył samotnie w dalszą drogę, Szulakiewicz mógł jeszcze żyć. Poświęcenie "starego" górala nie było więc bezsensowne.

Ostatnia droga

Kiedy 10 sierpnia, w dniu pogrzebu Szulakiewicza, Klimek wciąż się nie pojawił, nikt nie mógł już mieć wątpliwości, że i jemu przytrafiło się nieszczęście. Do Doliny Jaworowej ruszyła nowa, kilkunastoosobowa ekspedycja. Podzieleni na cztery grupy ratownicy już kilka godzin przeszukiwali grań Jaworowych Turni i opadające z niej ściany, kiedy w końcu dał się słyszeć okrzyk:
- Klimek znajdziony!

To Józef Wawrytko wypatrzył z góry leżące prawie dwieście metrów niżej ciało. Dotarcie do niego zajęło kolejnych pięć dni, bowiem Tatry znów ogarnęła ulewa. Żleb, w którym leżały zwłoki, zamienił się w rwący wodospad. Wreszcie 15 sierpnia trzej góralscy przewodnicy, po kilkugodzinnej morderczej wspinaczce w strugach wody, dotarli do miejsca, w którym leżało zmasakrowane, odarte z odzienia i przywalone ciężkim głazem ciało ich starszego towarzysza.
17 sierpnia 1910 roku pogrzeb Klimka Bachledy zakończył historię tej jednej z najgłośniejszych w całych dziejach TOPR akcji ratunkowych.

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska