Syn generała idzie na wojnę

Dorota Kowalska i Sławomir Sowa
Archiwum rodzinne, reprodukcja Wojciech Matusik
Dwie różne Polski. Dwie różne armie. O tym, jak daleko z ćwiczebnego poligonu do Nangar Khel, najlepiej wiedzą skażeni genetycznie synowie swoich ojców - generałów, piszą Dorota Kowalska i Sławomir Sowa

Jeśli zwykły żołnierz nosi w plecaku buławę, to oni powinni nosić kilka. Dorastali na wojskowych osiedlach, w domach, w których mówiło się o poligonach, poborach, rozkazach. Ich wysocy rangą ojcowie dawali przykład i przecierali szlak w zawodzie, który szyderstwo historii zmieniło z nie całkiem pokojowego w całkiem wojenne rzemiosło.

Oto oni - oficerowie, synowie oficerów.
Por. Renart Skrzypczak, syn gen. Waldemara Skrzypczaka, dowódcy wojsk lądowych.
Mjr Mieczysław Bieniek, syn gen. Mieczysława Bieńka, jednego z najbardziej cenionych przez Amerykanów dowódców w polskiej armii.

Kpt. Piotr Wójcik, syn gen. Jerzego Wójcika, byłego dowódcy 6 Brygady Desantowo-Szturmowej.
Ppor. Łukasz Bywalec, syn płk. Władysława Bywalca, od 2003 r. w stanie spoczynku.
Ich losy pisze nowa wojskowa rzeczywistość, w której próbują się odnaleźć razem z ponad 100 tysiącami polskich żołnierzy. I - jak nietrudno się domyślić - z różnym skutkiem, bo pokrewieństwo z generałem rzadko pomaga w karierze, a najczęściej przeszkadza.

Por. Skrzypczaka odwołano z misji w Iraku - oficjalnie w obawie o bezpieczeństwo wojska i kraju. Mjr Bieniek służył w Bośni pod rozkazami ojca, był w Afganistanie, a dziś robi karierę w dowództwie NATO w Heidelbergu. Kpt. Wójcik po misjach w Kosowie i Bośni stacjonuje w jednostce w Krakowie. Por. Łukasz Bywalec oskarżony o ludobójstwo w Afganistanie czeka na proces. Grozi mu dożywocie...

Wzory

Renart Skrzypczak dorastał na typowym wojskowym osiedlu w Słupsku, gdzie jego ojciec zaczynał wojskową karierę jako dowódca plutonu czołgów. Czteropiętrowe betonowe bloki, trochę zieleni, obok jednostka. Był początek lat 80., ojciec chodził w pięknym zielonym mundurze, dowodził ludźmi. Każdy chłopak na osiedlu chciał wtedy zostać żołnierzem, więc razem z kolegami (też synami wojskowych) bawili się w wojnę, bo w nic innego nie wypadało się bawić w prywatnych koszarach. Za pierwsze własne pieniądze (odkładał je przez kilka miesięcy) kupił mundur. Miał 17 lat, kiedy ojciec zabrał go na poligon. To było coś: czołgi, ostrzał, prawdziwe akcje bojowe.

Czy miał świadomość, że to tylko atrapa, że to "cudne wojsko" nie wygrałoby nie tylko żadnej wojny, ale nawet bitwy? Że tak jak w Polsce jaruzelskiej na kartki były mięso, papierosy czy wódka, tak w jaruzelskiej armii "na kartki" były paliwo i amunicja? Wiedział, nie wiedział - bez znaczenia. Był skażony genetycznie: ojciec oficer, dziadek oficer, pradziadek służył w carskiej armii.
- Moja matka, lekarz, twierdzi, że tego się nie da zoperować - mówi por. Skrzypczak.
W czasie kiedy on biegał z plastikowym pistoletem między blokami, Łukasz Bywalec poszedł z ojcem na pochód pierwszomajowy. Inni wojskowi salutowali panu pułkownikowi, aż strzelały obcasy. Łukasza rozpierała duma.

- Każdy kraj musi mieć silną armię - tłumaczył ojciec. Prawie 40 lat służby, 15 odznaczeń zapakowanych w czerwone aksamitne pudełeczka. Patriota i idealista, dla którego mundur jest świętością, a danego słowa nie trzeba przybijać pieczęcią. On jeszcze pamięta półmilionową armię, na którą szło rok w rok 12 proc. PKB - jedną z najlepiej uzbrojonych w Układzie Warszawskim. Tyle że jej umiejętności posługiwania się bronią weryfikował poligon, a nie stepy Afganistanu czy pustynne połacie Iraku. I tylko od czasu do czasu antyustrojowe rozruchy wprowadzały prawdziwy stan gotowości w szeregi uśpionego wojska.

Ale służba w tej armii dawała mimo wszystko poczucie stabilizacji zawodowej, możliwości awansu, wyjazdów (wprawdzie tylko na uczelnie wojskowe do Moskwy) i M-4 na wojskowym osiedlu. I da-wała jeszcze ludzki szacunek, sztucznie podtrzymywany przez partyjnych propagandystów.
- Widziałem wtedy wojsko przez pryzmat defilad - mówi Wójcik junior. - Podobało mi się, chociaż były i ciemne strony. Trzy razy zmieniałem kolegów, bo ojca wciąż przenoszono.

- My też trzy razy pakowaliśmy walizki - mówi Łukasz Bywalec. - Ale właśnie to mnie w wojsku pociągało. Ciągły ruch, kontakty z ludźmi. Przygoda. Nie usiedziałbym za biurkiem ośmiu godzin, przerzucając papiery - tłumaczy.

Dopiero lata 80. zmąciły tę wojskową idyllę. Armia, której morale zdemolował stan wojenny, tonęła wraz z krajem pogrążającym się w ekonomicznym chaosie.

- Wielu wojskowych nie wiedziało, co będzie dalej, nie widziało przed sobą perspektyw i nawet zmiana ustroju niewiele w tej kwestii zmieniła - ocenia gen. Bieniek.

Dawni wrogowie przestali być wrogami. Nie trzeba już było bronić granic przed imperialistami z Zachodu. Przejście w nową rzeczywistość polskie wojsko przypłaciło szerzącymi się wśród żołnierzy alkoholizmem i narkomanią.

- Trzeba było obrać drogę zawodowstwa, odchudzić szeregi i ru-szyć na pierwsze wojskowe misje - tłumaczy Bieniek. Jego kariera właśnie w latach 90. nabrała tempa. W 1996 r. był już generałem brygady, a w 2004 - dowódcą Wielonarodowej Dywizji Sił Stabilizacyjnych w Iraku.
Generał ma czwórkę dzieci. Córkę i trzech synów. Dwóch z nich poszło w jego ślady - dzisiaj są majorami.
Wybór

- To był ich własny wybór - twierdzi gen. Bieniek. - Ja ich do niczego nie namawiałem, żona była nawet przeciwna. Widziała, ile wyrzeczeń wymaga ta praca.

Podobnie było u Skrzypczaków. Kiedy Renart zdecydował, że idzie do szkoły oficerskiej, ojciec przeprowadził z nim męską rozmowę. Namawiał do zmiany decyzji.
Renart spytał: - Tato, a tobie kto wybierał szkołę?
- Sam wybierałem.
- To pozwól, że ja też sam za siebie będę decydował.

Poszedł, jak ojciec, do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Pancernych w Poznaniu. Został "plecakiem", bo tak w szkołach oficerskich nazywają generalskich sy-nów. U starszych roczników miał przechlapane. Nikt z nim nie roz-mawiał. Młody Skrzypczak mógł przecież donosić. Zapewnia, że ani razu nie zadzwonił do ojca. Jak ognia unikał sytuacji, w których mógłby spotkać się z nim przy kolegach.

- Postawiłem sprawę jasno: wojsko to jest twój wybór, jeżeli będę ci pomagał, nauczysz cię liczyć tylko na mnie - komentuje generał. Sam spotykał w czasie swojej wojskowej kariery generalskich synów. We wszystkim mieli łatwiej: przepustki, wyjazdy, fory na poligonie. Wybierali jednostki, w których chcieli służyć. Żaden nie zrobił kariery.

- Nazwisko ojca bardzo przeszkadza w karierze. Każdy patrzy na ciebie podejrzliwie. Musisz się dwa razy bardziej starać - tłumaczy Bieniek junior.

On starał się tak bardzo, że w końcu usłyszał od kolegów w Akademii Obrony Narodowej: "Myśleliśmy, że będziesz cycek, a ty jesteś zajebisty gość".
Żeby udowodnić, że nie jedzie na nazwisku, zdał arcytrudne egzaminy na trzymiesięczny kurs rangersów w USA.
- Tam nie ma poruczników ani pułkowników. Wszyscy są szeregowcami, których kapral może wytaplać w błocie - opowiada.

Spali po dwie, trzy godziny na dobę pod gołym niebem, obok spacerowały aligatory i skorpiony. Półprzytomni skakali ze spadochronem z 200 metrów - z pełnym wyposażeniem, tak żeby od razu wejść do akcji.

- W niewiarygodnym stresie, w warunkach bardzo zbliżonych do bojowych człowiek poznaje swoje słabe strony. Uczy się, jak wzajemnie na siebie liczyć - tłumaczy major.
- Uczy gry zespołowej - dodaje generał.

Młody Bieniek na pierwszą misję pojechał już pod koniec lat 90. do Bośni. Został dowódcą plutonu, potem kompanii. Piotr, jego młodszy brat, był w tym czasie dowódcą plutonu rozpoznawczego. Przez pewien czas obaj pozostawali pod rozkazami ojca.

- Służyli w batalionie, a ja miałem pod swoim dowództwem pięć ta-kich batalionów - tłumaczy generał. - Polski, fiński, norweski, szwedzki i duński. Między dowódcą plutonu a dowódcą brygady jest przepaść - argumentuje. - Każdy z synów miał swoich bezpośrednich przełożonych, dowodzących i ponoszących odpowiedzialność za swoje rozkazy.

Polski batalion, w którym służyło dwóch wtedy jeszcze poruczników Bieńków, stacjonował jakieś 100 kilometrów od stanowiska dowodzenia brygady nordycko-polskiej, więc raz na miesiąc, kiedy generał go wizytował, miał okazję spotkać się z synami.

- Byłoby głupio nie zobaczyć się z dziećmi - mówi. Ale nigdy nie pozwalał sobie na czułości czy poufałość. A ze strony synów nigdy nie było: "Cześć, tato". Nie przy obcych. Było: "Panie generale, porucznik Mieczysław Bieniek melduje...".

- Jak któryś wyraża jakieś wątpliwości podczas prywatnej rozmowy, a nie chce mi ustąpić, sięgam po ostateczny argument. Mówię: "Słuchaj, chłopie, to ja jestem generałem, a ty majorem" - śmieje się generał.
Strach

Kiedy Piotr Wójcik uczył się w szkole oficerskiej we Wrocławiu, polscy żołnierze stacjonowali w Libanie i na wzgórzach Golan. Kiedy ją kończył, doszły misje w Kosowie i Bośni. Do Kosowa pojechał w 2000 r., do Bośni trzy lata później. Pamięta, jak na pograniczu kosowsko-macedońskim żołnierze KFOR znaleźli broń ukrytą w jaskini. Nie wiadomo, kto ją tam składował: Albańczycy czy Serbowie. Jego patrol pilnował arsenału nocą, bo w ciągu dnia nie udało się wywieźć wszystkiego do bazy.
- Bałem się. Ale jak człowiek przestaje się bać, popada w rutynę. Wtedy łatwo o wypadek - tłumaczy kapitan.

Jego ojciec, gen. Wójcik, też nieraz czuł strach. Na przykład wtedy, gdy podczas misji w Iraku miał przegrupować batalion - 17 kolumn przeprowadzić przez miasto, w którym terroryści strzelali do żołnierzy jak do kaczek.
- Strach dowódcy to strach o podwładnych - tłumaczy.

- Masz pod sobą 12 tysięcy żołnierzy 23 narodowości, codziennie 180 patroli w terenie i po 10 incydentów z użyciem broni. To jest prawdziwy strach i odpowiedzialność - dodaje gen. Bieniek.
Renart Skrzypczak klął jak szewc, kiedy odwołano go z pierwszej misji w Iraku. Mówił do swego ojca generała: "Tato, tu jest moje miejsce, moja brygada i tu powinienem zostać".
- Prosiłem ministra Szczygłę, żeby go nie odwoływał. Minister, że to nie tylko sprawa bezpieczeństwa mojego syna, ale i bezpieczeństwa Polski. Mogłem się mylić, mogłem nie wiedzieć wszystkiego, ale w mo-jej ocenie nie było takiego zagrożenia - tłumaczy generał.

Gen. Bieniek: - Znam syna gen. Skrzypczaka, to świetny, odważny żołnierz. Ale skoro przyszedł taki sygnał z kontrwywiadu, to nie było wyjścia. Generał znalazł się w podwójnie trudnej sytuacji. Z jednej strony jest dowódcą wojsk lądowych, z drugiej ojcem. Zawsze mógł wydać rozkaz, aby syn pozostał w Iraku, ale wtedy nie wypełniłby zaleceń wywiadu. W dodatku gdyby naprawdę coś się stało, do końca życia by sobie nie wybaczył. Już nie mówię o jego żonie.

On sam był na sześciu misjach jako dwu- i trzygwiazdkowy generał. Za jego głowę terroryści wyznaczyli milion dolarów. Nie wycofał się.

Renart wciąż nie może ojcu darować, że nie przekonał ministra. Już w 2005 r. mieli obaj jechać do Iraku. Ale wtedy stary Skrzypczak powiedział krótko: "Nie może być tak, że ojciec i syn są na jednej misji. Nie ma co kusić losu". Tyle że Renart nie odpuścił, uparł się jak dzieciak i dopiął swego: pojechał do Iraku dwa lata później.

- On mi się nie melduje. Zachowuje się jakoś tak, jakby miał do mnie pretensje w rodzaju "wy tam, generałowie". Mam wrażenie, że nie rozumie pewnych mechanizmów, które działają na wyższych szczeblach dowodzenia, bo jest za młody - tłumaczy ojciec. - Czasami moje argumenty do niego docierają, czasami nie. Ale generalnie dobrze się rozumiemy.
Duma

Jest też i inny strach. Strach w kraju. O armię. O to, że jeszcze nie w pełni zawodowa i niedostatecznie uzbrojona ruszyła w najgorętsze, najbardziej zapalne punkty świata. Pierwszą misją, która unaoczniła braki, był Irak: nawalał sprzęt, żołnierze dopiero zdobywali doświadczenie bojowe, ginęli w pułapkach zastawianych przez terrorystów. Przed misją w Afganistanie jej przeciwnicy pytali: czy na pewno jesteśmy gotowi?

Październik 2006 r. Świeżo upieczony por. Łukasz Bywalec staje przed swoim plutonem i mówi: "Chłopaki, wprawdzie to ja jestem waszym dowódcą, ale to wy byliście na misjach w Iraku i Kosowie. Pomagajmy sobie nawzajem, jesteśmy drużyną".

Trafił do 18 Batalionu Desantowo-Szturmowego w Bielsku-Białej. Sama elita. "Misjonarze". Sześć miesięcy szkolenia… i dalej na wojnę.

- Byłem dumny. Ciekawy świata. Rwałem się do tej misji - opowiada.
Przed wyjazdem do Afganistanu sprzęt kompletowali na własną rękę: kupowali amerykańskie heł-my na Allegro, przeszywali kieszenie w kamizelkach, żeby poręczniej było wyciągać z nich magazynki z amunicją.

- Tu na tapczanie bawiliśmy się w krawców - opowiada Bywalec senior. - Na zakup amerykańskiej kamizelki kuloodpornej zaoferowałem mu pożyczkę z własnej emerytury. Odmówił.

Szok

Na pierwszy patrol w Afganistanie pojechał z Amerykanami. Tłumaczyli mu afgańską rzeczywistość: migające światełka w górach to sygnały przesyłane przez talibów. Mogą tak migać przez 10 kilometrów, a na 11. robią zasadzkę, więc broń lepiej mieć odbezpieczoną.
- To była pierwsza polska zmiana, przecieraliśmy szlaki - mówi Bywalec.
Walczyli z niesprawnym systemem łączności, moździerze waliły nie tam, gdzie celowali. Przed wyjazdami na patrole rozpytywali Amerykanów, co wiedzą o trasie ich przejazdu. Polski kontrwywiad? Bywalec wzrusza ramionami.

Ze swoim plutonem do Nangar Khel jechał ostrzelać talibów. Taki otrzymał rozkaz. To, co zdarzyło się później, polskie media roztrząsają od roku - cywilne ofiary, zbrodnia wojenna, ludobójstwo…
Wtedy pod Nangar Khel pierwszy raz Łukasz ujrzał ludzi, którzy zginęli "w wyniku jego działań". Mówi: "moich działań", bo "zabitych przeze mnie" nie przejdzie mu przez gardło. Jedna z kobiet była w ciąży. Obok leżało kilkuletnie dziecko. Czuł falę ciepła uderzającą do gło-wy, suchość w gardle.
- Kiedy zobaczyliśmy, co się sta-ło, ratowaliśmy rannych, osobiście wezwałem pomoc medyczną. Czy tak postępuje zbrodniarz? - pyta retorycznie.

Czekanie

13 listopada 2007 r. Pułkownik w stanie spoczynku Władysław Bywalec wstaje z łóżka. Idzie do łazienki, myje się, potem je śniadanie. Włącza telewizor, nastawia TVN 24. To już codzienny rytuał i nałóg - wiedzieć, co się dzieje. Widzi syna zakutego w kajdanki, prowadzonego przez wojskową żandarmerię. Gdy z ekranu pada słowo "ludobójstwo", zastyga w bezruchu z niedopitą szklanką herbaty w dłoni.

- Nie uwierzyłem - mówi. - Dzisiaj wiem, że Łukasz jest niewinny, a Nangar Khel to sprawa polityczna. Zwątpiłem w kraj i wojsko - przyznaje z rezygnacją.

8 sierpnia 2008 r. Mjr Mieczysław Bieniek służy w sztabie dowództwa NATO w Heidelbergu.
- Ale gdyby była potrzeba, pojechałbym do Afganistanu ponownie - deklaruje.
Por. Renart Skrzypczak jest w 10 Brygadzie Kawalerii Pancernej w Świętoszowie. Przygotowuje się do misji w Czadzie. Został dowódcą kompanii manewrowej, będzie ochraniać konwoje humanitarne. - Właśnie załatwiam ostatnie formalności - mówi.

Kpt. Piotr Wójcik czeka na rozkazy w 6 Batalionie Desantowo-Szturmowym w Krakowie. - Ojciec mi kiedyś powiedział, że jak już włożysz mundur, musisz być zawsze gotowy do wymarszu.
Przed Łukaszem Bywalcem proces i wyrok. Chce wrócić do służby. Czy kiedykolwiek chciałby jeszcze wyjechać na misję?

- Tak, ale tylko z tymi samymi ludźmi, z moim plutonem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl