Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rybitwy jak Las Vegas, tu życie toczy się na okrągło

Katarzyna Janiszewska
Kto nie sprzedał towaru, zostaje na Rybitwach na noc. Jak się zapłaciło za wjazd 42 zł, trzeba wytrzymać do końca. Mimo że twardo i zimno
Kto nie sprzedał towaru, zostaje na Rybitwach na noc. Jak się zapłaciło za wjazd 42 zł, trzeba wytrzymać do końca. Mimo że twardo i zimno Andrzej Banaś
Mówią, że ogórek to szybka kasa. Ale gdzie tam! Guzik prawda! Trzeba posadzić, spryskać, zebrać. A jeszcze jak w jednym roku ogórka mało i cena jako taka, to za rok wszyscy mądrzy i w ogórki idą. No i pieniądz wtedy żaden.

Za górami, za lasami, za torami i rzeką Serafą jest w Krakowie takie miejsce, które nigdy nie zasypia. To plac targowy na Rybitwach.

Bracie, nie martw się!
Poniedziałek, godz. 20.30. Ciemno, zimno, wieje wiatr i niemiłosiernie zacina deszcz. Na podłodze w białym dostawczaku wypchanym ogórkami zrobiło się już od tego wszystkiego błoto. Błyskawice biją raz po raz rozświetlając niebo. Ale dla pana Bogusława to nie pierwszyzna. - A co to ja jedną burzę w życiu widziałem? - mówi beztrosko. - My są rolnicy z Pińczowa - przedstawia siebie i swojego kolegę. - Siedzę tu już od szóstej rano. Ale co zrobić, jak towar nie idzie? Takie życie. Nie wracam do domu, bo nie będę drzewa do lasu woził. Jutro tego ogórka nie sprzedam. Nikt nie kupi, jak będzie miękki. Trza by bykom dać. Co trzeba? - pan Bogusław przerywa rozmowę. - Te ogórki to po ile? - pyta mężczyzna. - Drobne po złotówce, nawet 80 groszy. Grube po 40, 50 groszy. Za darmo, co tu mówić. Poszło! - Skup nie bierze - tłumaczy, kiedy klient już się oddala. - Kupiec z kiosku nie da 12 zł za worek ogórków. A miastowy da.

- Ci z kiosku chcą za dychę, osiem - dopowiada pan Sławomir. - No, mówi kolega. Zawsze było źle - pan Bogusław to urodzony gawędziarz, któremu trudno wejść w słowo. - Zarabiają tylko pośrednicy i przemytnicy. Rolnicy są do roboty. Cebula kosztuje przykładowo u mnie złotówkę, a w warzywniaku 2,80 zł. Daj pani spokój! Każdy patrzy tylko, żeby jak najmniej dać, a później marżę dowali. Jak się wkurzymy, to wypijemy sobie tu czasem po setce. Zła jest polityka. Moglibymy gadać do rana. Ja to jestem polityk, znam się na tym. Szedłem na zawodowego żołnierza, sześć lat na służbie, w Kudowie-Zdroju, mundur w szafie wisi. Ale rodzice zmarli, brat zginął. No i poszedłem na gospodarkę, co było robić?

Pan Bogusław mówi, że żeby coś odłożyć, trzeba kombinować tak, że w głowie się nie mieści. - Bo jełopy pchają się do rządu, co się na niczym nie znają - tłumaczy. - Jak był Lepper, było inaczej. Miałem legitymację "Samoobrony". W amfiteatrze w Myślenicach witał się ze mną Lepper. Andrzej. Mówił: "Bracie, nie martw się nic!" Dotacje my wtedy mieli. Z hektara 200 zł, ja mam sześć hektarów, to było 1200 zł. Co to jest? Te wszystkie KRUS-y popłacić. Naszej roboty to się nie liczy. Naród głupi. Mówiło się ludziom: wyjdźcie na ulicę, to nie wyszli. Robilimy pikiety, żeby na Leppera głosować. Andrzeja. Te Tuski, Komorowskie to jedno dziadostwo.

Szlus, szkoda stania
Czas wolno płynie. A klientów jak na lekarstwo. Ani radia, ani telewizji. Nuda. - Niektórzy to chodzą do Las Vegas - opowiada pan Sławek. - O tam, gdzie te neony. Jeden to przegrał całe auto jabłek na automatach. Ten z Buska. Baba go do domu nie chce wpuścić. Do dziś tu siedzi - śmieje się. Panowie lubią pożartować. Bo z klientami tak trzeba. Prędzej wtedy kupią. Są tacy, co po całym placu chodzą, sprawdzają, czy nie znajdą taniej. - Podjeżdża bryką za 300 tysięcy i wszystko mu drogo - pan Bogusław wydyma usta z dezaprobatą. - A drugi mówi: "Wrzuć mi pan worek ziemniaków, ogórków" i nawet nie pyta o cenę. Jeszcze siedem złotych zostawił. Elegancko. Inni dopytują: a jaki ten ziemniak? Sypki, rozgotowuje się? No to mówię: jak pani pójdzie oglądać telewizor, to na pewno. My mamy dobrego ziemniaka. Taki, co tu raz przyjeżdża, może przywieźć dziadostwo. Ale my tu codziennie stoimy. By nam krakusy te ziemniaki na głowę wysypali.

Pan Bogusław zostaje na placu do rana. - Koc z tyłu na pace jest, jakiś materac albo worki z ziemniakami i się czuwa - opowiada. - Nie śpimy, bo inaczej nic się nie sprzeda. Co chwilę ktoś budzi: "Kolego, po ile ziemniaki?" Obudzi i jeszcze nie kupi. Ja tu jestem na dwa auta. Z zięciem. Ale młodym robić się nie chce. Wrócił do domu, ja stary zostałem. W październiku 57 lat kończę. Córki mężatki, ale się pomaga. Jedna w domu została, co do liceum chodzi. Starsza jest prawniczką, studiowała w Katowicach. Nie dostała się na aplikację. Nie dopuścili jej, ta cała klika, wiadomo. Drugi rolnik z Pińczowa zaczyna się powoli zbierać. Za dwie, trzy godziny będzie w domu. - Jak leje, w ogóle klientów nie ma - tłumaczy. - Byłem tu w czasie powodzi. Jak zaś pogoda, jadą na Kryspinów. Jak bardzo gorąco, też nie ma ruchu. O tej godzinie to już szlus. Szkoda stania.
Słabe zejście
Wtorek, godz. 5 rano. Deszcz przestał już padać. Pierwsze promienie słońca przebijają przez chmury. Nie wszyscy zdążyli się rozbudzić. Leżą jeszcze w śpiworach, między skrzyniami i workami z warzywami. Poranna kawa powoli stawia rolników na nogi. W powietrzu unosi się ostry zapach kiszonki i kopru.
Piotrek i Paweł z Jodłownika koło Limanowej stoją na placu od wczoraj. Też nocowali w samochodzie. Twardo, niewygodnie, zimno. Ale jak już się płaci za wjazd, trzeba wytrzymać do końca. Zostało im jeszcze 30 skrzynek ogórków. Było 80, 50 już poszło. Na Rybitwach handlują od trzech lat, zaczęli jak tylko zrobili prawo jazdy.

- Ceny niskie, słabe zejście - narzekają zgodnie. - We wcześniejszych latach było coś lepiej. Pięć godzin się stało i wszystko było sprzedane. A teraz kryzys, dajmy na to, i ludzie nie kupują. Nie wiem, może nie robią przetworów? Powódź była, to pewnie każdy myśli tylko, żeby koło domu posprzątać. W zeszłym roku ogórek konserwowy kosztował 3 zł, a teraz złotówkę. Bo nie było dużo nasadzeń. Ale przez te deszcze owoców mało. Jakieś zarazy się przyplątały. To wszyscy się przerzucili i ogórkami handlują. - Wychodzimy ledwie na zero albo nawet na minusie zostajemy - tłumaczy Piotrek. - A to przecież kupa roboty. Trzeba zebrać, zawieźć na pakownię, posegregować, żeby jakoś wyglądało, przemyć, żeby się sanepid nie doczepił. Dochodzą opłaty targowe, 42 zł za każdą dobę. To dużo. Co roku podnoszą o 5 zł. Paliwo drogie, trzeba coś zjeść. Ze 100 zł idzie jak nic.

Chłopaki przyjeżdżają na Rybitwy, bo w Limanowej place małe. Nie schodzi tyle towaru. Człowiek stoi cały dzień i dziesięć skrzynek sprzeda. - A tu schodzą ilości. Hurtowo - mówi Piotr. - Ale za to w detalu wyższe ceny - zauważa Paweł. 80 skrzynek, każda po 20 kilo. Jak chłopaki sprzedadzą cały samochód, mogą wyciągnąć 1500 zł. Zależy od roku. Mało towaru, można krzyczeć więcej. Większy plon, mniejsza cena. - W sumie na jedno wychodzi, tylko trzeba się więcej narobić, żeby zarobić - mówią rolnicy.

Gierek jak Kazimierz Wielki
Mieczysław Gwara na placach zjadł zęby, można powiedzieć. Ma 10 hektarów sadu: 2,5 hektara wiśni, 2 hektary gruszek, reszta jabłek. Handluje od 40 lat. Zaczynał w stanie wojennym. - Raz mnie nawet złapali, w styczniu 1982 r. - wspomina. - Wyjechałem z Warki po godzinie policyjnej. Dwoma autami, na kogutach mnie gonili. Parę godzin przesiedziałem w celi. Puścili, jak już było po targu. Samochód cały załadowany jabłkami. Co było robić? Zawinąłem się w kożuch i przesiedziałem noc we wozie. Rano sprzedałem towar.

Szybciutko się wszystko rozeszło. Wtedy handel szedł dobrze, był popyt. - Gierek to taki król Kazimierz Wielki, tak bym go porównał. Przebudował wieś. Po ojcu zostały mi budynki drewniane. A teraz nie powstydziłbym się pani do siebie zaprosić - uśmiecha się Gwara. Rolnik z Warki twierdzi, że jest nadprodukcja i że gdyby nie eksport, trzeba by towar topić. Jak kawę w Brazylii. Albo, co gorsza, sprzedawać poniżej kosztów produkcji. - Pani patrzy, ile jabłek, gruszek, wszystkiego - zatacza ręką krąg. - W zeszłym roku jak był urodzaj, to jabłka szły po 60 groszy. A nie wyprodukujesz taniej niż 60, 65 groszy. Zjadało się zapasy. Nie było na to, żeby robić remonty, kupić sprzęt.

Ale teraz na zmianę profesji już trochę za późno. - Tak mi powiedział jeden mądry Żyd: gdzieś przepracował do obiadu, tam już zostań - powtarza swoje motto. - Córka jest doktorem nauk medycznych, chłopak po prawie. A ja śpię w samochodzie, w warunkach polowych. W zimie z butlą gazową. Trochę fatalistycznie. Ale po 40 latach, to się już człowiek przyzwyczaił. Dla pana Mieczysława sprzedać samochód jabłek, to nic. A są tacy, co ze wszystkim mają problem. - Dla brata, żeby żarówkę wkręcić, to już kłopot - twierdzi Gwara. - Ale list do króla Szwecji siadł i napisał. Chciałem wystawić obelisk pojednania. Bo u nas w Warce Szwedzi przegrali bitwę. Przez ambasadę poszło. Ale nie ma odpowiedzi. Widać wstydzą się przegranych bitew.
Wolny rynek
Życie na Rybitwach nigdy nie zamiera. Ruch jest na okrągło, z wyjątkiem kilku godzin w sobotę, kiedy plac jest sprzątany. Całe "góry" przyjeżdżają w nocy: Krynica, Jasło, Zakopane. Są też kupcy ze Śląska. O godz. 4 pojawiają się ci, co biorą towar do sklepów i na targ: na Kleparz, plac Imbramowski, pod Tomeksem. O tej porze miastowi jeszcze śpią. Zjeżdżają najwcześniej po ósmej albo po południu.
Ryszardowi z Pacanowa i Jerzemu z Bochni nie idzie dziś najlepiej. W nocy nie było klientów. Z prawie półtorej tony zeszło tylko 120 kilo towaru. Nie są w pogodnych nastrojach. - Może miejsce złe? - zastanawiam się na głos. - Nie no, od lat tu stoimy - zapewnia pan Jerzy. - Alejka ta, co trzeba: ogórkowa.

Bo jest też pomidorowa, ziemniaczana, wiśniowa. W każdej alei co innego. - Ten plac to dziadostwo - nie wytrzymuje pan Ryszard. - Tylko patrzą, żeby zgarnąć opłatę. Wpuszczają jak leci, czy jest miejsce, czy nie ma. Nic ich nie interesuje. Jeździmy po Polsce, znamy Katowice, Sandomierz. Tam się płaci 15 zł od auta, a warunki - o niebo lepsze! W ogóle cały ten nasz wolny rynek zupełnie inny niż na Zachodzie - konstatują mężczyźni. Tam państwo dba o producenta. Jest informacja: w tym roku tego jest za dużo, w przyszłym może być tak a tak. Przywozisz towar na giełdę i zostawiasz. Cena jest stabilna. - U nas pomidor dziś kosztuje 3 zł za kilo - mówi rolnik z Pacanowa. - A jutro, jak więcej osób z nim przyjedzie, to cena spadnie na złotówkę. Nie przewidzisz.

A produkcja droga. Jedno nasionko ogórka kosztuje 1,50 zł. - To z jednego nasionka będzie… zaraz, zaraz… jak z 400 nasadzeń w tunelu mamy 5 ton, to z jednego nasionka jest 10 kilo - kalkuluje szybko pan Ryszard. - A gdzie nawóz, środki do spryskiwania? Wszystko kosztuje. Podlewanie kosztuje, wyjazdy na giełdę, konstrukcja tunelu. Sama folia to 500 zł, a trzeba ją zmieniać co jakiś czas. Muszę nająć ludzi do zbiorów. Jest rok, że coś tam zostaje i lata, że się trzeba zapożyczać. - Albo sąsiad. Ten to wtopił - kręci głową pan Jerzy. - Dwa razy ogórki sadził i go zalewało, wszystko mu pogniło. Wczoraj tu chodził i płakał. - Jakbym podliczył ten czas, co pracuję i pieniądze, co z tego mam, toby wyszło, że robię za 2 zł na godzinę. I jeszcze ani wakacji, ani weekendu. W niedzielę trza towar wyrychtować, żeby w poniedziałek zawieźć na plac. O godz. 8 ruch jest już mniejszy. Rolnicy zbierają się w grupki, rozmawiaj albo idą na śniadanie do pobliskiego baru. Po południu znów się zacznie. Przyjadą hurtownicy, miastowi po pracy. I tak w kółko. Bo Rybitwy nie zasypiają.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska