Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbigniew Żakiewicz: Chłopiec o lisiej twarzy

Tadeusz Skutnik
Kochał życie pod  wszelkimi postaciami
Kochał życie pod wszelkimi postaciami Archiwum rodzinne
Z ludźmi takimi jak Zbigniew Żakiewicz odchodzą całe epoki. Po takich ludziach trzeba się brać do rachunku sumienia. Czy dobrze spełniliśmy wobec nich ziemskie powinności? Co jeszcze możemy naprawić? Tak napisałem tydzień temu po odejściu Zbigniewa Żakiewicza. Usłyszałem ironiczne: chcąc innym wystawiać rachunki sumienia, zacznij może od siebie. Dobrze, od siebie.

Od końca: właściwie to wiedziałem, że porę odejścia wybrał sobie sam, o ile można wybrać nie popełniając samobójstwa. Wysłał niejeden sygnał, do rodziny, do lekarzy, przyjaciół, który brzmiał: zostawcie mnie w spokoju. Ja się śmierci nie boję. Świat się wierzącym na niej nie kończy. Każdy swoje życie przeżywa w całości; czy umiera za młodu, czy o późnej starości. Zostawcie mnie w spokoju.

Garb Abaczów
Były to sygnały z ostatniego miesiąca życia, z ostatniego odcinka osobistej "drogi krzyżowej" pod opieką lekarzy. Ale wszedł na nią dwa lata temu, a właściwie położył się, bo do łoża boleści - wielki, stary Abacz, po matce genetycznie wydelikacony, od maleńkości trawiony bólem egzystencjalnym, o czym opowiedział w pierwszej swej powieści: "Ród Abaczów". Jakże inaczej się ją czyta dziś, gdy autora już nie ma i jak nadal błyszczy! Choć od jej wyjścia na świat do jego odejścia minęły 42 lata…
Od "Abaczów" właśnie rozpocząłem poznawanie Żakiewicza. Było to chyba ich drugie wydanie, 1971 rok, ale osobiste spotkanie z autorem późniejsze. Coraz wyraźniejsze już były zarysy budującego się na Przymorzu "okrąglaka", w którego dolnej kondygnacji odprawiona została pasterka już w 1972. Pewnie zatem był to ten rok, maj, Dni Książki. Jedna z ówczesnych "świeckich liturgii" na placu przed kościołem, w oczywisty sposób konkurencyjna. Rząd literatów przy stolikach, pod parasolami słonecznymi, bo upał był jak tego lata i tylko do jednego rząd żądnych autografów, przeważnie dzieciaków. Siedział tam właśnie Zbigniew Żakiewicz i podpisywał "Ród Abaczów".

Nie znałem go jeszcze; podszedłem i ja, pogratulowałem sukcesu, choć tylko jemu od pisania więdła ręka, a inni mogli co najwyżej zwichnąć palec od dłubania w nosie. A pan Zbigniew z ogromną rezerwą wobec sukcesu powiada mi, że to dla tytułu. Dzieciaki myślą, że chodzi o "Ród Apaczów". A to na pewno nie o Indianach powieść i nie dla dzieci, choć o dorastającym chłopcu…

I stała się jak gdyby garbem literackim Żakiewicza, wokół którego narastały inne, pokrewne garby, tak że trudno było mu się spod nich wydobyć, a operować nijak. Jedna z ostatnich za życia książek, mianowicie "Tryptyk wileński" (2005), na który złożyły się "Wilcze łąki", właśnie "Ród Abaczów" i "Wilio, w głębokościach morza" jest świadectwem pogodzenia się pisarza ze swoim losem, zaakceptowania jako cząstki Fatum nad nim zawisłego od najmłodszych lat, ba, od matczynego łona.
A uroczysta promocja tryptyku, wyznaczona na 30 stycznia 2006 r. w Ratuszu Głównomiejskim w Gdańsku, została odwołana z powodu tragedii narodowej na Śląsku (65 ofiar śmiertelnych gołębiarzy); jeszcze jedno fatum jakieś… żeby się Żakiewiczowi, wielkiemu znawcy i miłośnikowi ptaków, nie pomyślało, że zgoda na Los wyaksamitnia jego obchodzenie się z Naznaczonym.

Owszem, na pociechę, na drogę w zaświaty wyznaczył mu towarzysza: Maćkowego teścia, Mieczysława Gawełka, którego śmierć zabrała dwa dni później. W pozostających był to jednak podwójny cios…
Tułaczy los
"Wilio, w głębokościach morza" dowozi nas do Wołkowyska, tam rozpoczyna się polska tułaczka Żakiewicza. Repatriuje się z matką Zofią, do Polszy, zostawiwszy w kresowej ziemi zmarłego na suchoty ojca. Osiadają w Łodzi. Ukochany jedynak dość szybko orientuje się, że ta wygodna dla niego życiowo miłość może być też niebezpieczna. Jest zaborcza. Swoim zwyczajem wyolbrzymia zagrożenie, dostrzegając w nim los i mit Edypa, tj. przekleństwo kazirodczej miłości.

Przyznaje się do tego wprost, w obszernej rozmowie z Henryką Dobosz, wydrukowaną jako pendant do tomu "Ujrzane, w czasie zatrzymane". Gdyby nie wyrwał się na południe… piękna Zofia zniszczyłaby go. Wrocław, Opole, Podbeskidzie, wreszcie Gdańsk. Dopiero tu poczuł się jak u siebie, w domu. "Gdy jestem w Warszawie, Łodzi czy Krakowie, czym prędzej chcę wracać do domu, czyli do Gdańska. Dziś poszedłem do Oliwy i widziałem trzy sarny. Takie to miasto. Prawie w samym środku sarny w lesie. I morze". I Kaszuby. Tu właśnie, w Kaszubach, odnalazł lustrzane odbicie swoich na zawsze utraconych Smorgonii.

Z tułactwa - bardziej swojsko badziagi, wałęsania się - z każdego miejsca Wołk-Wołczacki przywozi do Gdańska jakiś klejnot. Np. literacki, jak poeta Bogusław Żurakowski z Opola. Największy jednak - z Podbeskidzia, z Kobylanki. Kobietę, z którą bierze śluby sakramentalne w 1957 r., Dominikę, Dusię. Rodzicielkę jego trojga dzieci - Zosi oraz bliźniaków Asi i Maćka - i Osobę Omnipotentną. Kobietę od Wszystkiego. Metafizyczną Pielęgniarkę.

Ciosy losu

Wymagał ciągłej opieki pielęgniarskiej. Nie mówię przez to potrzebował, lecz domagał się dla siebie. Jakby mu, Naznaczonemu, przysługiwało więcej praw, szczelniejsza osłona przed ciosami Losu. Wyimaginowanymi niekiedy, dla potrzeb np. literackich, jak kompleks Edypa, ale też wymiernymi, np. pod postacią obdukcji.

Rok 1984. Pod swoim domem na Kościuszki we Wrzeszczu pobity tak, żeby wiedział, że nie okoliczna chuliganeria wyżyła się na starszym panu, tylko chłopcy odpowiednich służb go w ten wyrafinowany sposób "pouczyli".

Albo wcześniejszy przypadek, gdzieś z połowy lat 70. ubiegłego wieku. Zdarzyło mu się na którymś (lokalnym) wyjazdowym zjeździe literatów, już w części nieoficjalnej, po paru głębszych, powiedzieć parę zdań na temat 17 września 1939 roku, bo na tę akurat datę zeszła dyskusja. On te dni osobiście przeżył w Mołodecznie, wiedział więc, co mówi. Nie myślał po co ani komu, jak to przy wódeczce.

Ktoś doniósł. Odpowiednie służby wystąpiły o aresztowanie Żakiewicza i wytoczenie mu procesu. Za chuligaństwo historyczno-polityczne groziły mu trzy miesiące odsiadki. I wtedy - trzeba to przyznać - wybronił go prezes gdańskiego oddziału ZLP, Andrzej Twerdochlib. Obrzydliwy komuch, ochlapus, ale jak widać, gdy trzeba, potrafiący wstawić się za kolegą. Rzadki przypadek.
A może szkoda, że wybronił? A niechby go sądzili, jak Wańkowicza, i posadzili na te trzy miesiące. Niechby się błaźnili. Niestety, miał Twerdochlib i olej w łbie.
Zastępy przyjaciół
Miał Zbigniew Żakiewicz zastępy przyjaciół, których owijał wokół palca, którzy go kochali, ale też którym odpłacał w naturze. Miłością, przyjaźnią, sympatią. Literackimi portretami. Całymi książkami. Żonie Dominice (Dusi) - "Doliną Hortensji". Dzieciakom - "Krainą Sto Piątej Tajemnicy" i "Strasznymi bliźniętami" (Asia i Maciek, przypomnę, to bliźnięta, on sam jest spod znaku Bliźniąt).
Poetce Annie Kamieńskiej - ofiarował "Ciotuleńkę", kunsztownie ją zresztą w strukturę opowieści wplótł. Oczywiście też samej cioteczce Ewelinie, nie tylko zresztą "Ciotuleńkę", ale i "Ród Abaczów", "Gorycz i sól morza". Ileż on matce, pięknej Zofii, portretów sporządził! (Najstarsza córka otrzymała jej imię).

Część bohaterów za życia mogła się rozpoznać i pozłorzeczyć. Niektórzy poszli już ziemię gryźć, a dopiero potem znaleźli się w jego szkicowniku literackim. Jak, dajmy na to, Buni Tusk (tak, tak, stryjaszek Donalda Tuska, zanim jednak sam Donald stał się wielki). Jak poeta Mietek Czychowski, jak grafik Rysio Stryjec, reżyser Stulo Hebanowski, malarz Stasinek Michałowski… Wszyscy już dawno w Krainie Cieni. I dziesiątki innych, którym Zbyszek sporządził portrety trumienne - przeważnie jednak za życia.

Tego życia, które on kochał pod każdą postacią: roślinną, zwierzęcą i ludzką, a w ludzkiej - najbardziej pod postacią Kobiety, Nosicielki i Przekazicielki życia. Które go fascynowały od najmłodszych lat, a w nich - tajemnica przyrodzenia.

Już jako pięciolatek - wyznał Henryce Dobosz - zaglądał służącej Mańce pod spódnicę (widocznie służące nosiły wtedy majtki od święta). "Zaglądałem też pod spódniczkę takiej małej dziewczynce - swojej rówieśnicy i jej przyrodzenie kobiece - właściwie jeszcze dziecięce, wydało mi się dziwne i wspaniałe".

I w każdym z tych portretów zawarł cząstkę siebie. Nie tylko w tym sensie, że od razu widać, kto ten portret sporządził, ale że w tych wszystkich ciotuleńkach i stryjaszkach-pahulaszkach, i dziadkach utopcach jest on sam. Falstaff i Zagłoba, filozof i mistyk, admirator s. Faustyny (dziś już świętej) i św. Franciszka. Ciekawe zresztą, że o niej samej - choć wydobył z wyobraźni całe góry, Beskidy a może i Tatry zdań, osobnej książki nie napisał. A może?

Zbyszek pisze
Nie myślmy wszelako, że Zbyszek już nie pisze. Do mnie np. list - dedykację na "Tryptyku wileńskim", który pozwolę sobie tu zacytować, tak jest dla mnie zaszczytny: "Drogiemu Tadziowi, który »nasłuchuje i przetwarz« (wg mnie spotwarza), za przeżyte w zgodzie lata i pracę (»Ciotuleńka«) i myślę, że za przyjaźń"…

Tak jest, Abaczu, Wołku-Wołczacki. Ja Ciebie wciąż nasłuchuję, wciąż czytam i wciąż powtarzam: czytajcie Żakiewicza. Tak mało go znamy. Z nim jest tak samo, jak z Leonidem Leonowem, o czym ostatnio przypomniał Mariusz Wilk. Otóż "mawiał on czasem, że jego dzieło to gmach o dziesięciu piętrach, a krytycy i im podobni ciągle błąkają się po pierwszym"…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki