Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wybaczyli, bo wybaczyć można. Zapomnieć nie wolno. Nigdy!

Barbara Sobańska
Józef Rosołowski przeżył dziewięć miesięcy w jednym z najcięższych obozów III Rzeszy - Mauthausen w Austrii. Miał wtedy zaledwie 16 lat
Józef Rosołowski przeżył dziewięć miesięcy w jednym z najcięższych obozów III Rzeszy - Mauthausen w Austrii. Miał wtedy zaledwie 16 lat Adam Wojnar
W życiu przeszli więcej niż wiele. Przeżyli obóz koncentracyjny. Dziś jest ich już coraz mniej, ale spotykają się z sobą. Są dla siebie drugą, a czasem nawet pierwszą, rodziną. Rozumieją się bez słów. Tymi, którzy nie mogą już samodzielnie funkcjonować opiekują się młodzi wolontariusze z całego świata. Ale jest ich ciągle za mało - pisze Barbara Sobańska

Odkąd pamięta, jej znakiem rozpoznawczym jest numer wytatuowany na przedramieniu: 70072. Nie imię. Nie nazwisko. Nazywa się Lidia Maksymowicz. Do obozu trafiła jako trzyletnia dziewczynka. Od razu oddzielono ją od matki, ale przez pierwsze dwa tygodnie spotykały się ukradkiem, mama przez druty podawała jej a to kawałek chleba, a to cebulę czy ziemniaka. Jedzenie było największym dobrem.

Potem kontakt się urwał. Babcia i dziadek, których przywieziono tym samym transportem - bydlęcym, czerwonym wagonem, od razu zostali zgładzeni. Nie nadawali się do pracy. Lidia wydoroślała błyskawicznie, jak wszystkie dzieci w obozie.

- To była zwierzęca walka o byt - mówi Lidia. - Najlepiej było się zaszyć w kącie pryczy, żeby nikt nie zauważył, że istniejesz. Ale esesmanki z najodleglejszych zakamarków wyciągały dzieci na apel - wspólny, z dorosłymi. Najgorsze były właśnie one i psy. I doktor Mengele, który przychodził i wybierał sobie dzieci do eksperymentów.

- Godziłam się z obozem, z tą rzeczywistością, w której śmierć nie była niczym szczególnym, bo bez przerwy ktoś obok umierał - mówi Lidia. - Nie wiedziałam, że życie może wyglądać inaczej. Nie wiedziałam, że może być inne. Po wyzwoleniu obozu przygarnęło ją bezdzietne małżeństwo z Mińska Mazowieckiego.

Ochrzcili ją, wpisali do ksiąg parafialnych i w urzędzie stanu cywilnego. W ten sposób narodziła się po raz drugi, bo miała przecież tylko numer. Nauczyła się modlić, śpiewać, mówić. Posługiwała się dotąd wyłącznie obozową gwarą, mieszaniną różnych języków. Nowi rodzice byli dla niej dobrzy, ale nigdy nie przytuliła się do przybranej matki, nie usiadła na kolanach przybranemu ojcu. Była jak tygrys, wiecznie przygotowana na cios. Wyszła za mąż za powstańca warszawskiego, też nieźle poturbowanego przez los.

- Mama ciągle mi powtarzała - pamiętaj, że jesteś z Mińska Białoruskiego, pamiętaj, ile masz lat, jak masz na imię, żebyśmy kiedyś mogły się odnaleźć - wspomina Lidia. Miała rację. Odnalazły się. Ale dopiero po 18 latach przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż w Hamburgu. Szukały się nawzajem. Matka mieszkała w Doniecku z ojcem Lidii i urodzonymi już po wojnie dwiema siostrami.

Co roku, 14 grudnia, w dzień urodzin Lidii, stawiała na stole tort i szampana. Wierzyła, że jej najstarsze dziecko żyje. Ale na Dworcu Białoruskim w Moskwie, gdzie zebrały się tłumy ludzi - sprawa ta była nagłośniona przez radzieckie media - matka jej nie poznała.

Oczekiwała czteroletniej dziewczynki, a zobaczyła dorosłą, 21-letnią kobietę. Straciła przytomność. Wszyscy zebrani płakali. Uwierzyli, że można się odnaleźć, bo prawie każdy kogoś stracił.
Cierpienie łączy ludzi
Lidia Maksymowicz przychodzi do klubu przy Dietla 64, bo najlepiej rozumie się z ludźmi, którzy przeszli to co ona. Klub grupuje byłych więźniów z jednego obozu. Kluby łączą się w Polski Związek Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych. Szefem krakowskiego oddziału związku jest Józef Rosołowski.

- Jesteśmy inni - mówi pan Józef. - Śmierć jest dla nas czymś innym niż dla normalnego człowieka.
Byli więźniowie obozów koncentracyjnych dobrze czują się w swoim towarzystwie. Wiedzą dlaczego. Na ścianie zawiesili pięknie wykaligrafowany aforyzm błogosławionej Urszuli Ledóchowskiej: "Chwile cierpienia więcej łączą serca, aniżeli długie miesiące przeżyte razem w spokoju".

Byliśmy tylko numerami
- Miałem dość ładny numer: 95000902 - ocenia 82-letni Józef Rosołowski. - To była bransoletka. Tatuowano tylko w Auschwitz. Po wyzwoleniu natychmiast ją wyrzuciłem. Trochę żałuję, ale to był impuls. Gest zrzucenia jarzma, odzyskania wolności - mówi. Zachował za to pasiak, w którym wrócił z obozu. Nie miał nic więcej.

Pan Józef przeżył dziewięć miesięcy w jednym z najcięższych obozów III Rzeszy - w Mauthausen. Według zeznań świadków, ludzie, którzy przyjeżdżali do tego obozu z Auschwitz-Birkenau, umierali w niedługim czasie, a ci, którym udawało się przeżyć, zgodnie twierdzili, że byliby gotowi wracać do Oświęcimia na kolanach. To w tym obozie zabijano ludzi z tatuażami, następnie wycinano ten kawałek skóry, robiono z niego abażur do lampy albo etui i wysyłano do Berlina jako pamiątkę z wojny.

Józef trafił tam jako inteligent i opozycjonista względem nazizmu. Miał 16 lat. Jego ojciec był pułkownikiem Wojska Polskiego, matka nauczycielką. Ojciec zginął przed Powstaniem Warszawskim, matka w powstaniu, starszego brata zamordowano w obozie. Zamordowano też jego dziadków i wujostwo. Więźniowie Mauthausen pracowali niewolniczo w morderczych warunkach w pobliskim, największym w Austrii, kamieniołomie granitu.

- Chodziliśmy po stromych, wykutych w skale schodach - wspomina pan Józef. - Dźwigaliśmy na plecach kamienie, które Niemcy zrzucali potem z góry, bo nie były przecież potrzebne. Największe baty zebrałem jednak od współwięźnia, Polaka, krakowianina. Kto miał nieograniczoną władzę nad drugim, może ze strachu o siebie wykorzystywał ją, często w okrutny sposób - stwierdza.

Z kolei Niemiec mu pomógł, Ślązak właściwie. Pokazał pokrzywy, w których leżało kilka bochnów chleba i kazał je zanieść współwięźniom. Po wyzwoleniu Józef wrócił do Polski. Ukończył ekonomię w warszawskiej Szkole Głównej Planowania i Statystyki (dzisiejsza Szkoła Główna Handlowa). Długo milczał. Dopiero po wielu latach, gdy skończył już pięćdziesiątkę, zaczął mówić.

- Jestem kawałkiem historii, można mnie dotknąć - mówi Józef. - Opowiadam młodzieży o tym, co przeszedłem, żeby już nigdy do czegoś podobnego nie doszło. Byli więźniowie zgodnie twierdzą, że trzy rzeczy pozwalały przeżyć obóz: wiara, pomoc kolegów i chęć życia. Kto się załamał, umierał. Pomoc świadczą sobie nadal. Część z nich jest bardzo samotna, nawet jeśli ma duże rodziny. Łatwo się im załamać.

- Niektórymi kolegami rodziny interesują się tylko w dniu wypłaty emerytury - mówi Józef Rosołowski. - A na nas zawsze mogą liczyć. My się nawzajem nigdy nie zawiedziemy. Po to jest ten związek, żebyśmy trzymali się w kupie. Jeszcze rok, dwa i rozwiąże się sam. Spotykają się co wtorek, żeby posiedzieć, porozmawiać, ponarzekać, pobyć z sobą.

Żeby wiedzieć komu jakiej potrzeba pomocy - czy załatwić lekarza czy dom spokojnej starości. Znają się bardzo dobrze, znają swoje rodziny. To z jednej strony klub towarzyski, a z drugiej grupa wsparcia. Mówią, że to ich druga rodzina. Potrafią zrozumieć się nawzajem właściwie bez słów.
Krakowski związek liczy około 300 członków. Nie wszyscy są już w stanie przyjść na spotkanie. Samodzielnych jest 111.
Odważna i brawurowa
"Odznaczała się odwagą, brawurą, zimną krwią i dozą niezbędnego sprytu. Te cechy pozwoliły jej odbyć wiele podróży. Przewożąc np. materiały wybuchowe, dzięki dużej odwadze omijała łapanki wagonowe i dworcowe, dostarczając - przesyłki, papiery, prasę do rąk adresatów" - pisze ppor. Kazimierz Kuchowski-Gardy, oficer Komendy Obwodu ZWZ/AK Tomaszów Mazowiecki.

Była łączniczką i kolporterką prasy, potem kurierką w Sztabie Organizacji Podziemnej, w Polskim Związku Powstańczym. Wpadła w grudniu 1941 r., bo ktoś ją wsypał. Trafiła do piwnic gestapo w Radomiu, gdzie - jak informują oficjalne dokumenty - była "bestialsko torturowana podczas wielogodzinnych badań". Dopiero w kwietniu 1942 roku wywieziono ją do obozu w Ravensbrück. Dostała absolutny zakaz kontaktów z rodziną - nie mogła nawet wysłać listu.

Dziś Michalina Olczak, bo o niej mowa, nie ma już rodziny. We wrześniu skończy 99 lat, mieszka w maleńkiej kawalerce na czwartym piętrze kamienicy na krakowskim Salwatorze. Jest w doskonałej formie psychicznej, zachowała jasność umysłu, lecz w życiu codziennym potrzebuje pomocy przy prozaicznych czynnościach - jak ugotowanie obiadu, zakupy, posprzątanie mieszkania. Nie ma mowy o wyjściu na spotkanie klubu. Najgorzej znosi jednak samotność.

- Ta samotność mnie zabija - mówi Michalina. - Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie pani doktor i dziewczyny z Dietla. Dzięki nim czuję się jak w przedsionku do raju - mówi. Przy ul. Dietla działa Fundacja "Pro vita et spe" (dla życia i nadziei), a przy niej przychodnia, konkretnie NZOZ, w której zespół lekarzy, pielęgniarek, rehabilitantów i psychologów roztacza opiekę nad byłymi więźniami obozów koncentracyjnych.

To jedyna w Polsce przychodnia, która w tak szerokim zakresie usług ambulatoryjnych i domowych otacza opieką ludzi, którzy żyją nadal z piętnem nieludzkich przeżyć, ludzi z psychicznymi i fizycznymi ranami wynikającymi z uwięzienia, torturowania, oddzielenia od rodziny lub jej utraty.

- To nie są zwykli pacjenci - podkreśla dr Andrzej Michalski, twórca Fundacji "Pro vita et spe" i kierownik przychodni. - Ludzie którzy przeżyli obozy są już w podeszłym wieku i mają za sobą tragiczną przeszłość. Traktujemy ich preferencyjnie w znaczeniu dosłownym - nie czekają w kolejkach - ale i duchowym. Potrafimy bowiem z nimi rozmawiać, dotrzeć do nich. To wcale nie jest łatwe - dodaje.
Dziewczyny z Dietla
"Dziewczyny z Dietla" to wolontariuszki. Są też chłopcy. To bardzo młodzi ludzie, najczęściej studenci, którzy przyjeżdżają do Krakowa z całej Polski i Europy: z Niemiec, Belgii, Francji, Hiszpanii, Węgier, Ukrainy, i bezinteresownie opiekują się byłymi więźniami obozów śmierci.

Rozmawiają z nimi, robią im zakupy, wykupują recepty, sprzątają, czytają im książki i listy, idą z nimi na spacer. Pomagają w codziennym życiu, ale przede wszystkim dają wsparcie emocjonalne.
- Zżywam się z nimi i żal mi gdy wyjeżdżają - mówi pani Michalina. - Jeśli nie będą do mnie przychodzić, to ja nie wiem, co zrobię - martwi się. Z radością pokazuje kartkę od wolontariuszki z Węgier. Napisała, że tęskni.

Pani Michalina chętnie opowiada o swoim życiu, ale o obozie nie mówi zbyt wiele. - Codziennie spacerowałam ze śmiercią pod rękę i przestałam się jej bać - opowiada. - Na starość wracają złe wspomnienia z obozu. Najbardziej boję się snów. W obozie nie poddawałam się ogólnej psychozie rozpaczy, histerii. Trzeba było być silnym, żeby przeżyć. I byłam.

Dowodów na to ma wiele. Leżą poskładane w nabitych do granic możliwości szafkach: Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, złota, srebrna i brązowa odznaka "Za Zasługi dla Ziemi Krakowskiej", Krzyż Oświęcimski, Nagroda im. Haliny Krahelskiej i wiele, wiele innych.

Zapanować nad własnym mieszkaniem i nad codziennością pomaga jej pani Donata ze Związku Inwalidów Wojennych RP, zupełnie bezinteresownie. Na Wigilię zabiera ją do siebie, posprząta, ugotuje. - Po diecie obozowej, a potem peerelowskiej, apetyt to ja mam dobry, ale często nie ma mi kto przynieść jedzenia - mówi pani Michalina.

Teraz dba o to Vsevolod Bannov, wolontariusz z Ukrainy. Do Polski go ciągnie, bo matkę ma Polkę.
- Dla mnie byli więźniowie łagrów to przede wszystkim żywi ludzie, którzy potrzebują uwagi, rozmowy, dla których najważniejsza jest troska i miłość, nie zaś to, że się im sprząta, wyciera kurze czy chodzi na zakupy - mówi Vsevolod.

- Dla mnie tacy ludzie, jak pani Michalina są pewnego rodzaju natchnieniem. Ona ma 99 lat, a jest żwawa i radosna. Czasami zapominam nawet jak trudną przeszłość ma za sobą. Zresztą nie bardzo lubi o niej mówić. Rozumiem to i szanuję. Moje zadanie polega na tym, aby tacy ludzie jak ona, godnie przeżyli resztę życia.

By nie wspominali okrutnej przeszłości, lecz z optymizmem patrzyli w przyszłość. Ta praca pomaga nie tylko innym, ale i mnie samemu: zmienia się moje serce i zachowanie, mój charakter. To bezcenne doświadczenie - twierdzi Vsevolod.
Wystarczy chcieć
Podobnie sądzi Sabine Lucks, Niemka, która przyjechała do Krakowa na studencką wymianę.

Podkreśla jednak coś jeszcze: - Dla mnie to obowiązek, ponieważ jestem Niemką - mówi Sabine. - To ważne dla ludzi, którymi się opiekuję. Musimy pamiętać historię, bo ona nas kształtuje. Dopóki żyją osoby z tą tragiczną przeszłością, my Niemcy, musimy pamiętać tym bardziej - mówi dwudziestoparoletnia dziewczyna.

Nie jest to jej odosobniona opinia. Wolontariusze pracują z byłymi więźniami w ramach opieki domowej, która jest dotowana przez Fundację "Pamięć, odpowiedzialność, przyszłość" z Berlina. W Krakowie żyje około 80 takich osób, a wolontariuszy jest obecnie czworo. Liczby mówią same za siebie. A wystarczy przyjść i powiedzieć, że się chce. Problem w tym, że trzeba właśnie chcieć.

- Nie ma żadnych formalności poza rozmową, na której sprawdzamy czy ochotnicy na wolontariuszy są otwarci, wytrwali, odpowiedzialni - mówi Katarzyna Daraż-Duda, która koordynuje ten projekt. - Musimy też dobrać wolontariusza do starszego człowieka, potrzebne jest bowiem porozumienie obu stron.

Obie ze spotkań mają czerpać przyjemność, nie ma mowy o przymusie. Zdarza się, że kandydaci na wolontariuszy rezygnują, gdy zobaczą zdjęcia z obozów. Często też zrażają się po pierwszym spotkaniu. Nie wiem czy to niedojrzałość emocjonalna, czy brak odpowiedzialności. A starsze osoby traktują wolontariuszy jak wnuków, bo nie wszyscy mają tych prawdziwych. Nie wszyscy założyli rodziny, bo nie wszyscy byli w stanie zaufać drugiemu człowiekowi.

Zapomnieć nie wolno
W minioną środę, na obchody 65. rocznicy wyzwolenia Auschwitz-Birkenau przez Armię Czerwoną, zjechali dyplomaci i dziennikarze z całego świata. Mimo siarczystego mrozu, przybyło ok. 150 byłych więźniów. Wśród nich Lidia Maksymowicz. Wspominali, że 27 stycznia 1945 r. było jeszcze zimniej.

W obozie Auschwitz-Birkenau przebywało wówczas ok. 7 tysięcy więźniów, głównie dzieci i chorych. Reszta w Marszu Śmierci gnana była na Zachód pod eskortą SS albo została rozstrzelana. Bali się wyjść z baraków, choć nie widzieli strażników.

Czteroletnia wówczas Lidia miała odmrożone nóżki. Nie wiedziała, co się dzieje. Pamięta tylko, że żołnierz w zielonym mundurze wziął ją na ręce, dał pajdę chleba posmarowaną jakimś mazidłem i kubek gorącego białego napoju. To było dla niej coś wyjątkowego. I nadal jest. Od 65 lat ten dzień jest dla niej najważniejszym świętem w roku.

- Niemcy zabrali mi wszystko co miałam: dzieciństwo, rodzinę, ojczyznę - mówi Lidia Maksymowicz. - Musiałam życie zacząć od nowa. Z czasem im wybaczyłam, bo jestem katoliczką, ale nie zapomniałam. Zapomnieć nie wolno nigdy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska