Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pan na Brandysówce

Marek Lubaś-Harny
- Miałem szczęście, że urodziłem się w takim miejscu. Wstanę rano, wyjrzę przez okno i widzę Sokolicę - mówi Zbigniew Brandys
- Miałem szczęście, że urodziłem się w takim miejscu. Wstanę rano, wyjrzę przez okno i widzę Sokolicę - mówi Zbigniew Brandys Marek Lubaś-Harny
Dziś Pokutnicy są już w wieku mocno sędziwym, a i Łojanci przekroczyli sześćdziesiątkę. Jednak nadal, kiedy tylko zdrowie i możliwości pozwalają, odwiedzają Będkowską. I nic w tym dziwnego. Od niemal 90 lat Brandysówka jest niezawodną przystanią dla kolejnych generacji taterników, którzy na będkowskich skałach próbują swych sił przed wyprawami w prawdziwe góry - pisze Marek Lubaś-Harny

Miałem szczęście, że urodziłem się w takim miejscu. Nie zamieniłbym go na żadne inne. Wstanę rano, wyjrzę przez okno i widzę Sokolicę.

Zbigniew Brandys, kolejny gospodarz słynnej Brandysówki w Dolinie Będkowskiej, chętnie dzieli się z innymi tym dobrem, jakim obdarzył go los. Wzorem poprzednich pokoleń rodziny, z radością widzi u siebie gości i zawsze ma dla nich otwarte drzwi.

Od niemal 90 lat Brandysówka jest niezawodną przystanią przede wszystkim dla kolejnych generacji taterników, którzy na będkowskich skałach próbują swych sił przed wyprawami w prawdziwe góry. To tu właśnie w latach międzywojennych biwakowali "Pokutnicy", pierwsi zdobywcy podkrakowskich skałek.
Tradycje gościnności Brandysów są jednak jeszcze starsze.

Za cara Mikołaja
- Nasza rodzina wywodzi się ze śląskich Brandysów, herbu Brandys. Z kolei przodkowie babci, z domu Niwińskiej, pieczętowali się herbem Paprzyca, który otrzymali za męstwo okazane pod Grunwaldem - opowiada Zbigniew Brandys. - Ale babcia Niwińska to późniejsze dzieje. Brandysowie pod koniec dziewiętnastego wieku byli w rodzinnych stronach prześladowani za działalność patriotyczną, postanowili więc uciec spod Prus i osiedlili się właśnie tutaj.

W owych czasach przez Dolinę Będkowską przebiegała granica pomiędzy zaborami. Dolna część, gdzie do dziś znajdują się stawy rybne, należała do Austrii. Część górna, wraz z polaną, nad którą wznosi się Sokolica, to już była Rosja. Stare dokumenty potwierdzają, że właśnie tu w roku 1894 Kacper Brandys nabył 20 hektarów gruntów, wraz z zabudowaniami i młynem.

- To był mój pradziadek - ciągnie gospodarz. - Uciekł ze Śląska, ale w nowym miejscu nadal konspirował. Rosyjscy zaborcy patrzyli przez palce na działania wymierzone przeciwko Austrii, w tym drukowanie i kolportowanie antyaustriackich gazetek. Szybko doszło do tego, że przez Będkowską szedł główny szlak przerzutowy tej bibuły.

Tu niedaleko, pod skałą, która teraz nazywa się Brandysowa, była stanica, w której mieszkali kozacy, pilnujący granicy. Za pieniądze przepuszczali na austriacką stronę. Korzystali z tego zwyczajni przemytnicy, ale nie tylko. Drukowaniem nielegalnej prasy zajmowała się rodzina Ostachowskich z Kielc. Ich kurierzy piechotą docierali do gospodarstwa pradziadka, tu się zatrzymywali, a nocą we wskazanym miejscu przechodzili na drugą stronę. Od razu też umawiali się na powrót - w tym i w tym miejscu, o tej i o tej godzinie.

Powie ktoś, że pachniało to współpracą z rosyjskim okupantem. Takie jednak były warunki, że w działaniach przeciw jednemu zaborcy trzeba było korzystać z pomocy drugiego. - Oczywiście, że z Moskalami musiał się pradziadek dogadywać - opowiada dalej prawnuk Kacpra. - Ale to byli zwykli żołnierze, chcieli mieć się za co napić i zabawić, bo i tańce w stanicy bywały.

Dzięki temu, że ich obłaskawił, mógł pomagać także konspiratorom z zaboru rosyjskiego, w szczególności piłsudczykom. Niedługo przed pierwszą wojną światową przeprowadzał do Galicji późniejszego generała Sosnkowskiego, prawdopodobnie na spotkania z Piłsudskim. W naszym domu nocował nie tylko Sosnkowski, ale i inni, którzy zostali później oficerami w Legionach i Wojsku Polskim.

To mi już dziadek Władysław opowiadał, że kiedy był na wojnie bolszewickiej pod Kijowem, podpadł kapralowi, a ten zaprowadził go do raportu do jakiegoś oficera, którego dziadek nie poznał. Za to on poznał dziadka: "A, to pan przeprowadził mnie kiedyś przez granicę, może pan odejść".
W epoce Pokutników
Kiedy Władysław Brandys wrócił z wojny bolszewickiej, granicy w Dolinie Będkowskiej już nie było. Mieszkańcom urwały się dochody z przemytu. Tym gorliwiej musieli się więc zająć uprawą roli i hodowlą. Młyn i tartak Brandysów pracowały na pełnych obrotach. Władysław, po ślubie z Marią z Niwińskich, zbudował nowy, obszerny dom, w którym było dość miejsca i dla gospodarzy, i dla gości, którzy byli tu zawsze chętnie widziani.

Podkrakowskie dolinki zostały właśnie odkryte przez krakowskich taterników, którzy znaleźli tu wymarzone warunki na szkółkę wspinaczkową. Choć już przed I wojną światową przewodniki po Ojcowie odnotowały obecność "młodzieży chętnie drapiącej się po trudno dostępnych skałach, dążącej per aspera ad astram", to dopiero około roku 1925 pojawiła się grupa, która zaczęła tu systematycznie trenować. Okoliczna ludność ochrzciła ich "Pokutnikami".

Co do tego, kto pierwszy użył tej nazwy, istnieją pewne rozbieżności. Jednak Zbigniew Brandys zapewnia:
- To moja babcia już przed wojną nazywała Pokutnikami nocujących u niej taterników. Żartowała, że chyba za pokutę tak się męczą, choć myślę, że doskonale rozumiała, co tych inteligentów z miasta pcha na skały. Była osobą wykształconą i bardzo oczytaną, nic dziwnego, ze znajdowała z nimi wspólny język.

Maria Brandysowa zapisała się w historii polskiego taternictwa jako dobry duch i opiekunka Pokutników. Należeli do nich także Czesław Łapiński i Kazimierz Paszucha, znani ze swych brawurowych tatrzańskich wspinaczek. W czasach, zdawałoby się, najbardziej dla taternictwa niesprzyjających, czyli w okresie okupacji hitlerowskiej, pokonali niezdobyte wcześniej ściany Kazalnicy Mięguszowieckiej i Mnicha, wytyczyli nową drogę na Galerii Gankowej, przez dłuższy czas uznawaną za najtrudniejszą w całych Tatrach.

Na tym się jednak ich wyczyny nie skończyły. W roku 1942, przy okazji wspinaczki wschodnią ścianą Mnicha, strącili z niej wielką drewnianą swastykę, zawieszoną tam przez hitlerowców.
W podkrakowskich dolinkach nastał czas działalności batalionu AK Skała i innych podziemnych organizacji. Także lewicowych, bo konspiracja o tej właśnie orientacji aktywna była w niedalekich okolicach Chrzanowa i Miechowa.

- Dziadek Władysław współpracował z partyzantami, nie pytając, czy są z AK, czy z AL, czy skąd - opowiada dzisiejszy gospodarz Brandysówki. - Przychodzili więc po chleb akowcy, przychodzili także ci z Chrzanowa, od Szlachcica. Sam Franciszek Szlachcic nawet ukrywał się przez jakiś czas u dziadków, podobnie jak Stanisław Szwalbe, późniejszy wiceprzewodniczący KRN. Można o nich różnie myśleć, lecz ten Szwalbe po wojnie uratował mojego ojca, może nawet od kary śmierci.

Ojciec był związany z AK, a kiedy władzę objęli komuniści wyjechał do Szczecina, żeby zejść bezpiece z oczu. Ale aresztowali jego kolegę, a ten załamał się w śledztwie i sypnął. UB podesłało ojcu prowokatora, że niby trzeba mu zorganizować przerzut przez granicę. Przed sądem wojskowym sprawa wyglądała bardzo groźnie, jednak Szwalbe pomógł i ojciec dostał tylko dwa i pół roku.
Skomplikowane to były czasy.

Cyrk na Dupie Słonia
Czy urodzony pod Sokolicą Zbigniew Brandys mógł się nie wspinać? - Oczywiście, że musiałem - śmieje się. - W domu było pełno sprzętu, lin, haków, które taternicy zostawiali u nas na przechowanie. Kusiło, żeby też spróbować. Miałem sześć lat, kiedy razem z bratem Andrzejem zacząłem wymykać się z domu na skały, po cichu, żeby dziadkowie nie widzieli.

Zapoczątkowana przez przedwojennych taterników moda na Będkowską przetrwała okupację. Przez dolinę i Brandysówkę przewinęło się wielu wspinaczy z pierwszego powojennego pokolenia, o których niedługo później głośno było w Alpach i Himalajach, począwszy od Jana Długosza, który pokonał słynny filar Freney na Mont Blanc, a przedwczesna śmierć spotkała go na łatwej grani Kościelców.

Bywali tu Wanda Rutkiewicz, Andrzej Heinrich, Jerzy Kukuczka, zdobywcy himalajskich ośmiotysięczników, wśród których zostali na zawsze. Na początku lat 70. pojawiła się nowa generacja, dla której, niezależnie od sukcesów w prawdziwych górach, skałki stały się celem wspinaczkowym samym w sobie.

- Nazwano ich Łojantami - opowiada gospodarz. - Pośród nich najbardziej rządzili Wojtek Kurtyka, Rysiek Malczyk, bracia Bogdan i Witek Nowosielscy. Nie było z nimi szans, wspinali się jak małpy.
Oprócz Sokolicy największą sławę w Dolinie Będkowskiej zdobyła potężna skała o wdzięcznej nazwie Dupa Słonia (albo po śląsku Rzić Elefanta), rzeczywiście przypominająca nieco swój odpowiednik, zwłaszcza gdy ktoś ma odpowiednio rozwiniętą wyobraźnię.

Ich ściany już od kilkudziesięciu lat w soboty i niedziele zmieniają się w istny cyrk wspinaczkowy, który zapoczątkowali Łojanci. Najtrudniejsze z poprowadzonych przez nich dróg do dziś są prawdziwym wyzwaniem, nawet dla najlepszych. Wystarczy powiedzieć, że jedna z dróg na Sokolicy nazywa się, nomen omen, Lot na Brandysa.

- Nie, żaden wspinacz nigdy nie wybił nam dziury w dachu - mówi mieszkaniec Brandysówki. - Choć upadki, także zakończone nieszczęśliwie, zdarzają się. Ale czy tylko w skałach? Rysiek Malczyk, jeden z największych łojantów, na Sokolicę wchodził po ciemku i bez asekuracji, a zginął wypadając przez nieuwagę z okna na ósmym piętrze. Szczerze mówiąc, wcale mnie nie zmartwiło, że moje dzieci nie wykazywały większej ochoty do wspinania.

Dziś Pokutnicy (ci z drugiego, powojennego pokolenia) są już w wieku sędziwym, a i Łojanci przekroczyli sześćdziesiątkę. Jednak nadal chętnie, kiedy tylko zdrowie i możliwości pozwalają, odwiedzają Będkowską. Począwszy od lat 70. zeszłego stulecia Pokutnicy zbierali się co roku przy ognisku u Rościszewskich w dolnej części doliny, gdzie była druga baza taterników.

- Nasze rodziny dobrze się znały i przyjaźniły - wspomina Zbigniew Brandys. - Dziadek Władysław trzymał do chrztu Jurka Rościszewskiego - tego, który po roku 1989 był krótko prezydentem Krakowa. Parę lat temu Rościszewscy wyprowadzili się z doliny i od tej pory Pokutnicy spotykają się co roku u mnie, w każdą ostatnią sobotę maja. Miesiąc później swój zlot mają Łojanci.
Sztuki piękne i… nutrie
Myliłby się jednak ktoś, kto by sądził, że Brandysówka przyciąga tylko taterników. Gospodarz jest też wielkim miłośnikiem sztuki i często gości grupy malarzy, którzy znajdują tu idealne warunki do pracy. Na zakończenie każdego pleneru jest artystyczna impreza, występy muzyków, recytacje poezji. Jemu na pamiątkę zostają obrazy, zdobiące ściany rodzinnej siedziby. Sam nie odkrył w sobie artystycznych talentów. - Za to, z miłości do sztuki, ożeniłem się ze skrzypaczką - mówi.

Danuta Brandys gra w zespole Sinfonietta Cracovia. Córka Nadzieja pisze wiersze. Sam Zbigniew ukończył studia rolnicze i przez parę lat był nawet pełną gębą hodowcą… nutrii. - W latach siedemdziesiątych mieliśmy największą fermę w Polsce, trzy tysiące sztuk - opowiada. - Młyn i tartak dziadek zlikwidował zaraz po wojnie, bo nie chciał, żeby zabrali i upaństwowili. Aż się prosiło, żeby jakoś wykorzystać potok, więc pomyśleliśmy o tych nutriach.

O paszę nie było trudno, zapewniliśmy sobie dostawy suchego chleba, ziemniaki, buraki. Zaopatrywaliśmy w skórki i mięso całą okolicę. Potem moda na nutrie się skończyła, zresztą o paszę też było coraz trudniej. Ostatnie dziesięć sztuk wypuściłem na wolność. Myślę, że poradziłyby sobie w tym klimacie, ale ludzie je wyłapali i było po nutriach.

Dziś już mało kto w Dolinie Będkowskiej zajmuje się rolnictwem. - To prawda - kiwa głową gospodarz. - Dawniej każdy musiał mieć przynajmniej jedną krowę i owce. Krowę na mleko, a owce na wełnę i kożuchy, żeby w zimie nie marznąć. Dolina wyglądała trochę inaczej. Pamiętam, jak polana podchodziła pod samą ścianę Sokolicy, a teraz, niech pan sam zobaczy, jak zarosło, prawdziwy las.

Będkowska się zmienia, ale dla kolejnych pokoleń ma wciąż ten sam urok. Sława skałkowych dróg na Sokolicy i Dupie Słonia dawno przekroczyła granice Polski i dociera na inne kontynenty. - Jeśli przyjeżdżają się do nas wspinać ludzie z całej Europy, z Rosji, ze Stanów, a nawet z Nowej Zelandii, to znaczy, że coś ich do tej Będkowskiej ciągnie, prawda? - pyta retorycznie.

A Piotr Górka z krakowskiej Szkoły Wspinania Climbing & Adventure zapewnia: - Bazę w Brandysówce mamy już od siedmiu lat i nie wyobrażamy sobie lepszej. Pan Zbyszek do dusza człowiek, przychylny wszystkim, a zwłaszcza wspinaczom. Nie tylko udostępnia dach nad głową, mamy też pewność, że w każdej awaryjnej sytuacji możemy liczyć na jego pomoc.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska