Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Do domu na skraju Zabrzeży weszło zło

Redakcja
W Zabrzeży nie dochodziło do wielkich dramatów. Dlatego to, co stało się w listopadowy poranek, zburzyło spokój mieszkańców. Zastanawiają się, jak to możliwe, że cichy, porządny Jan Sz. zabił swoją żonę i syna, a później się powiesił? To była zwyczajna rodzina. Chorobę, która ich dotknęła, chowali w swoich czterech ścianach- pisze Katarzyna Janiszewska

Czytaj także:

Wieś Zabrzeż rozciąga się na stromych zboczach, na pograniczu trzech pasm górskich: Beskidu Wyspowego, Gorców i Beskidu Sądeckiego. Przedziela ją na pół granatowy pas Kamienicy, która w tym miejscu wpada do Dunajca. Typowa, góralska wioska, z ostrym klimatem i twardą, kamienistą glebą, która nie chce rodzić.

Wąskie, kręte dróżki pną się tu wysoko do góry. Zimą, kiedy topnieje śnieg, albo po deszczu, zamieniają się w błotne wąwozy. Za to latem okolica otoczona gęstymi lasami, z jasnoniebieskim niebem i rześkim powietrzem przyciąga letników.
Nie ma tu wiele do zobaczenia. Ot, bezładne zbiorowisko domków, rozrzuconych daleko jeden od drugiego. Ciekawostką może być kapliczka obok szkoły, która w dawnych wiekach służyła jako punkt ostrzegawczy. Kiedy pojawiało się zagrożenie, rozpalano wokół niej ogniska.

Nad wsią wznosi się Babia Góra. Na jej spłaszczonym wierzchołku można jeszcze odnaleźć ślady dawnej kultury łużyckiej. Nazwę nadano jej na cześć pewnej staruszki mieszkającej tu w XV wieku, kobiety o podobno wyjątkowo życzliwej naturze.
I to w zasadzie tyle.

Spokojna wieś
Aż do poranka na początku listopada mało kto słyszał o Zabrzeży. Nigdy nic ciekawego się tu nie działo, nie gościły wielkie dramaty. A 1123 mieszkańców wydawało się z takiego stanu rzeczy zadowolonych. Zajmowali się swoimi zwykłymi sprawami: pracą w polu, w sadzie przy jabłoniach i śliwach, hodowlą bydła czy oglądaniem telewizji w wolnych chwilach.
Od tamtego poranka mieszkańcy zagadnięci o rodzinę Sz. przystają i mówią: A, to ci, u których zdarzyła się ta okropna tragedia. I smutno kiwają głowami.

Ostatnie pogodne dni tego roku. Łagodne promienie jesiennego słońca kładły się na zboczach i złociły korony strzelistych świerków, sosen i jodeł. Trawa na polach była jeszcze soczyście zielona, ale dzień coraz szybciej chylił się ku końcowi.
Jan Sz. był mężczyzną w kwiecie wieku, miał 52 lata. Ciemne niegdyś włosy przyprószyła lekko siwizna. Choć raczej drobnej postury i średniego wzrostu, sił do pracy mu nie brakowało.

Sam wszystkiego doglądał na gospodarce: sześć sztuk bydła, sześć hektarów lasu i sześć hektarów pola do obrobienia nie pozwalały próżnować.

Nic mu nie dolegało, wyniki badań, jakie niedawno zrobił, wyszły książkowe. Nogi miał takie, że młodzi za nim nie nadążali. Okaz zdrowia. Jeśli nie liczyć "drobnego załamania nerwowego", z powodu którego jakiś czas spędził w szpitalu . Rodzina się tym nie chwaliła i wiadomość o drobnej niedyspozycji Sz. nie była rozgłaszana.

Nie było schodów
Siostra o chorobie brata dowiedziała się jesienią, kiedy robili opryski w polu. - Jasiek jest w szpitalu - powiedziała bratowa. - W szpitalu? A co mu jest? Zbiorę się i do niego pojadę. - Nie trzeba, nic takiego, załamanie nerwowe, za dwa dni wychodzi - uspokoiła ją bratowa.

Maria była żoną Jana od 28 lat. Tak długo, że dziś krewni nie pamiętają dokładnie, jak się poznali. Pamiętają tylko, że byli zgodnym małżeństwem, nie było w domu kłótni ani tym bardziej przemocy. Maria chwaliła się bratowej: Janek, to wstanie o piątej rano, wydoi krowy i budzi mnie: chodź, kawę z mlekiem ci zrobiłem.

Szczególnie ostatnio dobrze im się układało. Kilka lat temu wybudowali dom. Jan jeździł do Niemiec, żeby na niego zarobić. Postawili go własnymi siłami, zostało tylko zrobić elewację. Prosty, piętrowy: na dole trzy pokoje, kuchnia, łazienka, przedpokój, na górze - pięć pokoi, wykończone, gotowe do mieszkania.

Później, kiedy policja zbierała w domu ślady, zdziwiło ich jedno: z parteru na piętro nie było schodów... Ani żadnej innej możliwości, żeby się tam dostać. Musieli przystawić drabinę do okna.

Jan z Marią mieli siedmioro dzieci, w większości dorosłe, odchowane, pracujące. Córki, po technikum żywieniowym, wyszły już za mąż i opuściły dom. Paweł pracował w Niemczech, Antek na niedalekiej budowie. Wojtek miał rentę zdrowotną, Grzesiek był wojskowym. Jacek jeszcze się uczył. Nie było problemów, które spędzałyby rodzicom sen z powiek. Tak to w każdym razie wyglądało.

Skryty
Jan był małomówny, raczej skryty i wrażliwy. Nie zwierzał się. Pracowity, każdej roboty się chwytał. Jego życie nie było usłane różami. Miał 19 lat, kiedy zmarł mu ojciec.

Został na gospodarce sam, z matką i siostrą. Wcześnie musiał dorosnąć, stał się głową rodziny. Matka zachorowała i w wieku 60 lat straciła wzrok. Ale była uparta, może też ze strachu nie chciała iść na operację. Powtarzała, że jej to niepotrzebne, bo długo już nie pożyje. Przeżyła 90 lat i Jan do końca się nią opiekował.

Siostrze pomagał kombajnem na polu zboże skosić, przywieźć koniem pustaki albo drzewo, urobił się przy remoncie domu. Ale nie odmówił. Po robocie wypił piwo, drugie wziął do ręki, ale tak w ogóle, to nie pił. I zaraz uciekał, bo po niego dzwonili, że jest potrzebny w domu. Nawet nie było czasu, żeby usiąść, porozmawiać.

Dzień był pochmurny

W sobotę Jan szykował w lesie drzewo na zimę. Córka z mężem chciała wziąć konia, żeby zwieźć to drzewo z lasu. - Koń dawno nie chodził w polu, jeszcze wam będzie skakał - powiedział wtedy Jan. - Sam to zrobię. W poniedziałek rano Paweł wybierał się do pracy, do Niemiec. Dzień wcześniej ojciec napalił mu w centralnym, nagrzał wody. Martwił się, czy syn nie zapomniał konserw, czy zabrał ze sobą klucze do mieszania.

We wtorek Jan z Marią pojechali samochodem do miasta. Byli w banku, płacili rachunki. Po tym banku widzieli ich, jak robią zakupy w hurtowni.

W środę dzień był pochmurny, jeszcze nie zimny, ale chłodny, nieprzyjemny. Rano ojciec budził Antka.

- Idziesz do roboty? To wstawaj.

Matka zrobiła kanapki. I poszedł. W domu został jeszcze Wojtek i Jacek.

Iwona nie planowała tego dnia wizyty u rodziców. Ale synek bardzo chciał odwiedzić dziadka. Z dziadziem chodził za koniem, z dziadziem tu i tam. A kuzyn ma akwarium i rybki, i trzeba je nakarmić, przekonywał i przekonywał, aż w końcu się zgodziła. Ubrała małego i poszli. Dochodziła godz. 10.

Puste obejście
Skromne obejście zdaje się tylko chwilowo opuszczone. Jakby mieszkająca w nim rodzina wyszła w niedzielny poranek do kościoła i lada moment miała wrócić. Na ganku suszy się pranie, czerwone, zielone, niebieskie części garderoby powiewają na wietrze.

Przed domem stoi drewniana, solidna huśtawka. Pewnie latem, po ciężkim dniu pracy, siadali na niej Jan z żoną. Całe podwórko jest niewielkie, w kształcie prostokąta, trzy boki wyznaczone są przez dom, stodołę do przechowywania siana i oborę. Niedaleko obornika gospodarz zostawił bronę, maleńki ciągnik, taczki. Cicho. Liście z drzew już opadły i gałęzie poruszają się bezszelestnie.

Jedyne dźwięki, jakie wdzierają się w tę ciszę, to ujadanie psa przywiązanego do budy. Biały kundel w brązowe łaty próbuje zerwać się z łańcucha, kiedy tylko stopa obcego przekroczy umowną granicę obejścia. Zaraz dołącza do niego drugi, mniejszy. Ale wystarczy zrobić krok do tyłu i przestają szczekać.

Sny
Na wsi ludzie wierzą, że jeśli we śnie przychodzą zmarli, to dlatego, by ostrzec przez złem. Siostrze Jana śnił się tamtej nocy ich ojciec. Jechał na koniach, pięknych kasztanach z białymi, rozwianymi grzywami. Jakiś ruch był wokół niego. Ale obudziła się i zaraz o tym zapomniała. Do Iwony babcia mówiła "uważajcie, ktoś was pozabija siekierą". A później jeszcze Kasi przyśniła się mama. Nie wińcie ojca - powiedziała.

Schizofrenia
Jan leczył się na schizofrenię. Tak samo, jak Wojtek. Choroba nie jest dziedziczna. Ale ryzyko zachorowania w rodzinie, w której się pojawiła, jest większe. Pod koniec października Jan próbował się zabić. Trafił do szpitala.
Schizofrenia prawie nigdy nie wiąże się z agresją. Ale chorzy często mają urojenia. Wydaje im się, że są śledzeni, ktoś czyha na ich życie, obcy agenci albo sam diabeł.

I Janowi mogło się wydawać, że w jego żonę, w synów wstąpił szatan. Chciał uratować przed nimi świat. A kiedy urojenia minęły, zobaczył, co zrobił, i postanowił ukarać siebie? Psychologia zna też pojęcie samobójstwa rozszerzonego. Jan mógł cierpieć na depresję. Problemy - często błahe - przytłaczają człowieka. Nie widzi wyjścia z sytuacji, sensu dalszego życia. A jeśli odchodzi z tego strasznego świata, to nie może zostawić tu swoich bliskich.

Cały dom we krwi

Nie wiadomo, które z nich zginęło pierwsze. Marię znaleziono w oborze, z głową roztrzaskaną siekierą. Nie przeczuwała losu, który za chwilę miał ją spotkać. Siedziała na krzesełku i doiła krowę. Może usłyszała za plecami kroki i odwróciła się? Może do końca była niczego nieświadoma. Z głową rozciętą na pół zdołała wstać i przejść kilka kroków. Najmłodszy, Jacek, był ulubieńcem Jana. Musiał jeszcze spać, kiedy ojciec wszedł do jego pokoju. Leżał w łóżku, przykryty kołdrą. Ręka zwisała mu spod tej kołdry. Jan powiesił się w stodole. Głowa opadła mu na pierś, czapka zsunęła się na oczy.

W tę przerażającą scenerię wkroczyła córka Iwona. Nie zdawała sobie sprawy z ogromu tragedii, w pierwszej chwili zobaczyła Jacka i kałużę krwi pod łóżkiem. Pobiegła do sąsiadów.

Ze wszystkich, którzy byli wtedy w domu, przeżył tylko Wojtek. Gdy siostra wróciła z pomocą, stał w łazience i suszył głowę suszarką. Krew zlepiła mu włosy. Po uderzeniu siekierą - od czoła, przez oko, do szczęki biegła głęboka rana.

- Przewróciłem się na schodach - powiedział, gdyż szok wykasował mu z głowy ostatnie wydarzenia i przeniósł pamięcią do wypadku sprzed kilku miesięcy. Rzeczywiście na budowie spadł wtedy ze schodów.

- A gdzie inni, co z resztą?

- Śpią, odpowiedział, nie przestając suszyć włosów.

Nie mają żalu
Kilka dni później Paweł był w rodzinnym domu. Posprzątał. Zmył krew ze ścian i podłóg. Spalił pokrwawione ubrania rodziców i brata, do paleniska wrzucił splamioną krwią pościel.

Pochodził, rozejrzał się, czy coś jeszcze nie zostało. Zrobił sobie kawę. Usiadł przy kuchennym stole i przez chwilę myślał.
On i rodzeństwo nie mają żalu do ojca. Kochał ich, był dobry, troskliwy, może nawet bardziej, niż matka. Kiedy to się stało, nie był sobą. Przemawiała przez niego choroba.

Dlatego cała trójka została pochowana razem.

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska