Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Król musztardy: ci aroganccy, obrzydliwie bezkarni urzędnicy

Maria Mazurek
Maria Mazurek
O zwolnieniach, aroganckich urzędnikach i sposobie na kryzys - Marek Roleski, producent musztard i keczupów, mówi Marii Mazurek

Lubi Pan, kiedy nazywają Pana polskim królem musztard?
Niech nazywają jak chcą. Mam to do siebie, że niewiele przejmuję się tym, co mówią o mnie. Choć, jeśli chcieliby być precyzyjni, powinni raczej nazywać mnie "królem przypraw mokrych". Bo Roleski to też sosy, dressingi, majonezy.

A co Pan w takim razie powie na "podupadającego króla przypraw mokrych"?
To na pewno nie jest zgodne z prawdą. Jakaś niemądra urzędniczka z urzędu pracy nagadała głupot, że zwalniam 200 osób, po to, żeby wypowiedzieć się publicznie z imienia i podwójnego nazwiska, wykazać się. Tymczasem ja tylko zastrzegłem w urzędzie pracy, że hipotetycznie mogę zwolnić w najbliższym roku do 200 osób. Ta liczba miała związek z planami przejęcia przeze mnie podlubelskiego zakładu produkcji majonezu i dotyczyła pracowników obu fabryk.
Tak naprawdę to zwolnień w samej Zbylitowskiej Górze będzie mniej niż 70.

Wybrał już Pan, kto to będzie?
Zastanawiam się. Nie ma prostych rozwiązań. Za każdym zwolnieniem idzie tragedia osobista. Całe rodziny utrzymują się u Roleskiego. Ludzie piszą listy, proszą, żeby nie zwalniać ich, że mają rodziny na utrzymaniu, że są dobrymi pracownikami. Muszę solidnie się zastanowić, żeby podjąć jak najmądrzejsze decyzje.

Fabryka nie upada?
Bynajmniej. Mógłby w tej chwili zjawić się tu inwestor i z ręki, bez targowania, dać mi za nią 300 milionów. Dolarów.

Na liście najbogatszych Polaków jakoś dobre kilka lat Pana nie było.
Bo napisałem do skarbówki, żeby nie udostępniali moich danych.

To ile Pan ma pieniędzy? Z miliard złotówek?
Tyle to jest warta sama fabryka. Nie licząc mojego osobistego majątku: oszczędności, nieruchomości, samolotów, najnowocześniejszej w Europie stadniny koni należącej do mnie.

Do biednych Pan nie należy...
Przecież pani doskonale wie, że w życiu nie chodzi o pieniądze. Mnie bardziej kręci inwestowanie, rozwój. Sama konsumpcja mniej.

Tarnów jest dobrym miejscem na robienie biznesów?
Nie jest. Ludzie mają tu dziwną mentalność, którą trudno przeskoczyć.

Jaką?
Taką "schowam się do kąta, może nikt mnie nie zauważy". Nie są odważni, nie wierzą w siebie, mają problem ze zdefiniowaniem siebie. Nie to, co na Sądecczyźnie. Nie dziwię się, że tam jest znacznie więcej milionerów. Tam ludzie mają fantazję. Kocham Nowy Sącz, a nie Tarnówek. Mówię to z serca.

Przecież Pan sam urodził się w Zbylitowskiej Górze, dosłownie kilka kilometrów od Tarnowa.
Nieważne, kto się gdzie urodził, ale gdzie się wychował. Ja wychowałem się w Kędzierzynie-Koźlu, na Dolnym Śląsku. Moja rodzina pochodzi ze Lwowa, w pewnym momencie została przeniesiona na Ziemie Odzyskane. Więc mam bardziej mentalność śląsko-niemiecką. Tarnowianinem się nie czuję, a oni tym bardziej nie traktują mnie jak swojego. Bardziej jestem dla nich ptakiem niż krzakiem.

To po co założył Pan biznes akurat tutaj?
Z pragmatyzmu. Już w latach 70. wierzyłem, że przyszłością są stosunki gospodarcze ze Wschodem, nie z Zachodem. Wolałem więc trzymać się bliżej wschodniej granicy. Poza tym przecież zawsze można stąd uciec. Mam samolot. No i ranczo w podtarnowskiej wsi. Trudno mnie tam znaleźć.

Pan się nie boi, że podpadnie tarnowianom tym wytykaniem ich wad?
Już bardziej nie mogę im podpaść. I tak mam opinię bezwzględnego przedsiębiorcy zwalniającego ludzi. To, że jestem obcy, na każdym kroku okazują mi choćby urzędnicy. Wie pani, co mi kiedyś nagadała jedna z osób z sanepidu? "No chłopie, po co ci to wszystko? My tu, w Tarnowie, potentatów nie potrzebujemy". Rozumie pani, jaka mentalność?

Chyba wszystkich przedsiębiorców wkurzają ci urzędnicy.
Trudno, żeby nie wkurzali. Nie chcę urazić tych urzędników, którzy są uczciwi i kompetentni, bo zdarzają się i tacy. Ale akurat ja - i nie tylko ja - mam pecha trafiać głównie na tych aroganckich, obrzydliwie bezkarnych.

Jakiś konkretny przykład?
Mógłbym wymieniać bez końca. Chociażby tu, obok, funkcjonuje nielegalna firma. Urzędnik może coś im zrobić, ale nie musi.

Czemu przymykają oko na tę firmę? Łapówki? Kolesiostwo?
Nie wiem. Może po prostu chcą pokazać, jaką mają władzę. Kiedyś jeden powiedział mi "Prezydentem się zostaje, a urzędnikiem się jest. Mam pieczątkę, mam więc władzę". Oni się tym chełpią.

Co do prezydenta Tarnowa. Pan nie stanął, jak wielu wpływowych tarnowian, w obronie aresztowanego Ryszarda Ś. Wierzy Pan, że on przyjął tę łapówkę?
Jestem w stanie uwierzyć we wszystko, ale nie w to, że facet zrujnował sobie karierę dla 50 tysięcy złotych. To byłoby absurdalne. Chętnie dołączyłbym do głosu broniącego prezydenta.

To czemu Pan jednak nie dołączył?
Nikt mnie nie zapraszał. Sama pani widzi - jestem spoza tarnowskiego establishmentu.

Nieco senny na co dzień Tarnów w jednej chwili ściągnął na siebie uwagę wszystkich ogólnopolskich mediów. Informacje o prezydencie w areszcie i o zwolnieniach u Roleskiego pojawiły się niemal w jednym momencie.
Cywilizacja medialna nadmuchuje takie sprawy.

Ale to właśnie unikanie mediów zaszkodziło Panu przy okazji informacji o zwolnieniach. Ludzie byli jeszcze bardziej zaniepokojeni, że Pan tego nie komentuje.
Nie unikałem mediów, tylko bylem zajęty. Przez ostatnie kilka miesięcy jeździłem po świecie, tłumacząc na różnych spotkaniach i wykładach, jak wyjść ze światowego kryzysu.

Jak?
Dzięki firmom rodzinnym. "Igreki", pokolenie dzisiejszych młodych ludzi, do 29 roku życia, wychowało się w przekonaniu, że ład korporacyjny jest jedyną możliwością sprawnego funkcjonowania światowej gospodarki. Oszukano ich. Zapomniano o tych, którzy wytwarzają produkty, mają konkretne zawody. Zamiast tego stworzyło się sztuczną wizję świata pompowanego przez rynki finansowe. To musi się źle skończyć. I się skończy.

Co się stanie?
Dodrukują jeszcze z siedem bilionów dolarów, a potem zeżre nas lawinowa inflacja. Czuję, że wskazówka jest tuż przed dwunastą - może to kwestia trzech miesięcy, może roku, dekady. Wszystko się przewajchuje i znów wrócimy do punktu wyjścia: drobnej i średniej przedsiębiorczości, wytwarzania produktów, tradycyjnych wartości. Pracowitości. Wartością będzie konkretny zawód. Od przyszłego roku będziemy mieć przy zakładzie dwie klasy zawodowe. Młodzi ludzie będą się u nas uczyć i pracować. Będziemy chcieli przekazać im też coś, czego raczej nie uczy się w szkołach: elementarne zasady przedsiębiorczości. I zaufania społecznego. Podstawową przyczyną kryzysu jest brak zaufania. My, Polacy, mamy zresztą z tym duży problem. Nie ufamy sobie. Wydaje nam się, że jeśli wszyscy wokół nas kombinują, to i my musimy, żeby przetrwać. Zamknięte koło. Tymczasem biznes, paradoksalnie, lubi uczciwość i zaufanie.

Pan jeździ po świecie i wykłada ekonomię, a kilka lat temu wydawało się, że wybiera się Pan na emeryturę. Wycofał się Pan.
Nie wycofałem. Oddałem władzę w ręce dyrektora zarządzającego i przyglądałem się mu. I przy okazji innym pracownikom. Testowałem, czy kiedyś będę mógł pozostawić firmę w jego rękach.

Jaki był efekt?
Fatalny. Musiałem natychmiast wracać. Wyszedłem z założenia, że zespół jest lepszy niż lider, dlatego teraz firmę prowadzę razem z zespołem zarządzającym.

Podobno chce Pan oddać firmę jednej z córek.
To firma rodzinna i to córki będą ją dziedziczyć. Ale teraz wydaje mi się, że najlepiej postawić na zespół świetnych ludzi. Założenie mojej firmy jest proste: ma trwać wiecznie. Muszę ją dobrze do tej wieczności przygotować.

A jak Pan w ogóle zainteresował się majonezami?
Najpierw interesowałem się innymi biznesami: poligrafią, miałem fermę drobiu, piekarnię, byłem producentem kwasu cytrynowego. Takie biznesy prowadziłem od lat 70. Potem, po stanie wojennym, w Polsce była nadwyżka jajek. Sięgnąłem więc po to, co było najbardziej dostępne: jajka i ocet. I tym sposobem przełamałem monopol państwa na produkcję majonezu.

Już w wolnej Polsce firma dalej się rozwijała.
Tak. W międzyczasie była jeszcze ustawa Wilczka. Jest w niej cząstka mnie.

Dobrze rozumiem, że Pan ją współtworzył?
Tak. Doradzałem ministrowi Wilczkowi i Rakowskiemu. Ta ustawa otworzyła przedsiębiorcom zupełnie nowe możliwości. Mówiła wyraźnie: każdy ma prawo założyć firmę, musi tylko poinformować o tym urząd. Poinformować, a nie prosić o zgodę, udowadniać, że nie jest wielbłądem. "Co nie jest prawem zabronione, jest dozwolone". Wtedy to była jedna kartka, powtarzam - jedna kartka - przepisów dotyczących zakładania firmy. Teraz jest tego pewnie więcej niż dwie tony. Dlatego byliśmy pierwsi na świecie, jeśli chodzi o wolny rynek. Ale nasi urzę-dnicy szybko to zniszczyli, tworząc nowe i nowe regulacje. Teraz jesteśmy dopiero 76. miejscu.

Pan jest najpotężniejszym w tej części Europy producentem musztard?
Jeśli chodzi o kompleksowość - sosy, dressingi,majonezy, musztardy, keczupy - to jesteśmy najpotężniejsi na całym świecie. Sosów produkujemy rocznie między 60 a 70 tys. ton. Może jest na świecie ktoś, kto produkuje więcej niż my majonezu, ale jeśli chodzi o wszystkie te produkty, jesteśmy numerem jeden. Bo przecież nie sprzedajemy tylko pod swoją marką. Produkujemy m. in. keczupy do Carrefoura na całą Europę, mamy umowy z Kraftem, Unileverem, Knorrem. Produkujemy pod wieloma markami.

Jak kupujemy majonez Hellmann's, to Wasz?
Bardzo prawdopodobne. Ale inne marki nie chcą chwalić się, kto dla nich produkuje. Te informacje są na opakowaniu, ale ukryte w kodzie.

Jak to się stało, że wszedł Pan w międzynarodowy biznes?
Te międzynarodowe korporacje same zadrapały do moich drzwi. Odkryły, że znam się na tym, co robię. Mam najlepsze maszyny, technologie, fachowców. I wiedzę, umiejętności. Mówi się dziś: znajdź niszę, a biznes wypali. Ja mówię: znajdź siebie, a potem pomyśl o biznesie. Nasz sukces jest składową pomysłu, ale też naszej wiedzy, umiejętności, talentu, ciężkiej pracy. I wyobraźni, umiejętności przewidywania. Zatrudniam dwóch pilotów samolotów, młodych chłopaków. Pytam ich: co będziecie robić w przyszłości, jak nie będziecie u mnie pracować? Nie wiedzą. Nie potrafią sobie rozplanować życia.

Po co Panu piloci? Przecież ma Pan licencję.
No mam. Ale po wypadku w 2008 roku już rzadko sam pilotuję.

Co się wtedy stało?
Lecieliśmy z kolegą "Echem", dwuosobowym samolotem. On spał. Ja leciałem na niskim pułapie, bo wypatrywałem żony, która była na spacerze. Patrzyłem, kiedy odejść na drugi krąg i do lądowania. Kolega nagle się przebudził, taki zdezorientowany, pół śpiący, coś mu się podziało z błędnikiem. Zerwał się, szarpnął za stery, no i zahaczyliśmy o stodołę skrzydłem. Dobrze, że nie o brzozę. Próbowałem ratować jakoś sytuację, wyprowadzić samolot z korkociągu. No, ale skończyło się, jak się skończyło. Straciłem samolot. Najważniejsze, że nie życie. Choć złamałem chyba każdą możliwą kość.

Koledze nic się nie stało?
Nie, wyszedł z samolotu i jeszcze zdeptał mi gębę. Żona mówi, że nie kontaktowałem.

Musiała się strachu najeść, patrząc na to wszystko.
Oj, ciekawe ma ze mną życie! Rozmawiała Maria Mazurek

Marek Roleski, właściciel i założyciel firmy "Roleski" ze Zbylitowskiej Góry pod Tarnowem.
Ur. w 1949 roku. Biznesem zajmuje się od lat 70. Koncesję na produkcję majonezu dostał w 1985 r. Od tego czasu rozwija firmę. Ma żone Zofię i dwie córki. Pasjonat lotnictwa (potrafi prowadzić śmigłowce, samoloty i balony), żeglugi i jazdy konnej. Skonstruował maszynę do produkcji majonezu. Odznaczony Orderem św. Stanisława (ustanowionym w 1765 r. przez króla Stanisława Augusta).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska